Kolejna z prowincji Wietrznych Równin o dość pokaźnych rozmiarach. Sakai zamieszkiwane i zarządzane jest przez Ród Akimichi. Prowincja sąsiaduje od południowego zachodu z regionem Samotnych Wydm, a od południowego wschodu z regionem Prastarego Lasu. Od południa Sakai z kolei sąsiaduje z terenami niezbadanymi, co niejednokrotnie powoduje zbrojne utarczki. W prowincji tak jak w regionie, od czasu do czasu dopatrzeć się można niewielkich zagajników leśnych, ale w przeważającej części dominuje ukształtowanie równinne, z wysoką trawą, które idealnie nadaje się do hodowli bądź uprawy roli. Nieopodal granic znajdują się również wioski pod zarządem Szczepu Kakuzu.
Nie mogłam oderwać wzroku od koni. Choć Shigemi dalej bombardował Maru pytaniami - z tym swoim chłodnym opanowaniem i spojrzeniem ostrym jak stal, którą ten biedak podobno przewoził - ja podeszłam bliżej do klaczy. Już z oddali widziałam, że coś jest nie tak. Gdy podeszłam, potwierdziło się to, czego się obawiałam. Włosie - tak, było czyste, wyszczotkowane - ale to tylko fasada. Klacze były chude. Nie wygłodzone, ale zdecydowanie zbyt chude jak na zwierzęta pociągowe mające przed sobą kilkudniową trasę przez Prastary Las. Kości biodrowe wyraźnie się rysowały, a mięśnie nóg nie były już tak napięte jak u koni, które są odpowiednio żywione i ćwiczone. Uszy jednego z nich wystrzeliły czujnie do góry, gdy zbliżyłam się spokojnie - był nerwowy, wyczulony. Lewy zarżał cicho, stąpnął mocno i zarysował ziemię kopytem. To nie była tylko czujność - to było znużenie i irytacja. Głaskałam je delikatnie, przykucnęłam między nimi, pozwalając dłoniom na moment zanurzyć się w ciepłym futrze. Klacze drgnęły, ale nie odepchnęły mnie. Zmęczone, ale dobrze wychowane. Dobrego ducha w sobie jeszcze miały. Ale nie wiem, czy przetrwają kolejne „katastrofalne” wyprawy pana Tokunawy. Nie uścisnęłam jego ręki, gdy wyciągnął ją ku mnie. I to nie przez brud, choć ten też mnie nie zachęcał. Po prostu nie jestem „świętą”, za jaką mnie wziął. Może nie jestem też aż tak okrutna, by patrzeć, jak ktoś błaga o litość i go zostawić… ale nie łudzę się, że mamy tu przed sobą ofiarę losu, której trzeba współczuć jak dziecku. To dorosły facet, który nie umie zadbać ani o siebie, ani o swoje konie. I teraz - szuka ratunku. Cóż. Może go znajdzie, ale ktoś w tej podróży zadba o te zwierzęta bardziej niż on sam. - Trasa przez Prastary Las, powiadasz… - rzuciłam cicho, głaszcząc lewą klacz po szyi i sprawdzając stan uprzęży. - Mam tylko jedną prośbę, Maru Tokunawa. Zadbaj o swoje konie. One nie mają weksli. One nie mają kogo błagać o pomoc, jeśli padną po drodze. Jeśli się zgadzamy - to pod warunkiem, że nie wykończysz tych istot w drodze do własnego „szczęśliwego zakończenia”. Spojrzałam na niego chłodno, a potem zerknęłam na Shigemiego - On zadba o twoje stalowe interesy. A ja zadbam, by twoja wyprawa nie obróciła się w cierpienie dla niewinnych. Zgoda? Nie, nie zrobię tego dla Maru . - powiedziałam półgłosem w kierunku Shigemiego, jak już się usadowiliśmy na koziołku w wozie. -Robię to dla tych biednych istot, które ewidentnie cierpią najbardziej na jego pechu. -Jego historia - choć podana z kolan i z błaganiem w oczach - pachniała mi raczej desperacją niż uczciwością. Nie twierdzę, że kłamie… Ale też nie twierdzę, że myśli dłużej niż do następnego dnia. Włożył wszystko w stal, mówi. A co z wodą dla koni? Co z paszą? Co z postojami? Jaką mam gwarancję, że nie padną po drodze i nie zostaniemy z wozem na środku niczego?
Stoję i patrzę na niego, na ten cały teatralny moment, jakby właśnie rozwiązał węzeł, który dusił go od tygodni. Maru, człowiek zmiażdżony przez życie, przez własne wybory, przez przypadek - nie ma znaczenia - teraz wyraźnie lżejszy o jakiś wewnętrzny balast. I co? Mam klaskać? Gratulować, że nie płacze?
Nie. Zbyt długo widziałem ludzi, którzy robili to samo - spuszczali ramiona, robili te swoje westchnięcia i wierzyli, że od tego momentu wszystko się jakoś ułoży. A potem szli i robili kolejną głupotę.
Kiedy widzę, jak podchodzi do konia, jak ten biedny, wychudzony zwierz prycha, ale nie odsuwa się - coś mnie łapie gdzieś w środku. Ale nie wzruszenie. Nie, to byłoby zbyt proste. Bardziej… znajomy zgrzyt. Coś, co przypomina, że ten świat nie jest zrobiony z pięknych gestów, tylko z chwil, które zaraz trzeba będzie zapłacić krwią, potem albo rozczarowaniem.
Obserwuję to wszystko w milczeniu, bo nie chce mi się nawet silić na komentarz. Może to i dobrze, że nic nie mówię. Bo gdybym miał coś powiedzieć, wyszłoby bardziej jak uderzenie niż rozmowa.
Zamiast tego pozwalam sobie tylko na jedno: lekkie ściągnięcie brwi. Z boku nikt by tego nawet nie zauważył. Ale ja wiem, co znaczy. To moja wersja niepokoju. Tego cichego alarmu, który mówi, że coś tu nie gra. Nie z Maru. Nie z końmi. Ze mną. Że zaczynam… nie, nie ufać. Ale coś gorzej - dawać się wciągnąć. A to jest droga donikąd.
Nie mogę się przecież dać złamać przez pierwszego nieszczęśnika, który wygląda jakby zaraz miał się rozpłakać ze wzruszenia. Widziałem lepszych aktorów. I gorszych kłamców. Ale najgorsi są ci, którzy nie kłamią celowo - tylko wierzą w swoje własne brednie.
Westchnąłem, tym razem ja. Cicho. Niemal niedosłyszalnie. Nikt tego nie usłyszał, nikt nie miał usłyszeć. To nie był gest ulgi. To było bardziej jak… rozczarowanie. Że znowu. Że daję się w to wciągnąć. Że pozwalam, żeby jakaś historia o nieszczęściu człowieka, którego nie znam, weszła mi pod skórę.
Konie. Maru. Koneko. I ja. Zbieranina cieni idących przez las, niby w tym samym kierunku. A ja, jak zawsze, trzymam rękę bliżej rękojeści, niż serca.
Nie dlatego, że jestem nieufny. Tylko dlatego, że już raz próbowałem robić inaczej. I zostałem z niczym, oprócz kilku blizn i toną wyrzutów sumienia. Wystarczy. Nie ruszam się. Nie mówię. Nie robię nic. Ale w głowie już ustawiam rzeczy po swojemu. Już liczę - ile godzin do zmroku, ile koni, ile ładunku, ile metrów ścieżki, zanim sytuacja się skomplikuje. Bo skomplikuje się na pewno. Zawsze się komplikuje. I wtedy, kiedy wszyscy będą płakać nad rozlanym mlekiem i wspominać te cholerne westchnięcia ulgi, to ja będę tym, który będzie musiał coś z tym zrobić.Więc niech się cieszy. Niech się wzrusza. Niech klacze mrugają do niego z wdzięcznością. Spojrzałem w kierunku Maru: - Nie jesteśmy stąd, ja jestem Shigemi, walczyłem o Kotei. - powiedziałem cicho. - Więc co nieco już o mnie wiesz, dzięki temu też wiesz, że nie za bardzo mam kogo zostawić... Podróżujemy aktualnie, gdzie nas poniesie. A myślę, że Koneko ucieszy się z wizyty w Prastarym Lesie.
Spojrzałem przed siebie oraz na konie ciągnące powóz, ciekawe czy techniki leczenia ludzi pomogą odciążyć te zwierzęta, trochę je wspomóc. Wszak to był powód Koneko, abyśmy mu pomogli. Podczas krótkiej przerwy na popas podszedłem do powoli i delikatnie do jednej z nich. Miały swoje lata, ale widać, że dbał o nie jak mógł. W akademii ćwiczyliśmy na zwierzętach, więc może i tutaj uda się mi coś pomóc. Przyłożyłem rękę do karku, zwierzęcia i skupiłem chakrę, bardzo delikatny jej przepływ przez zwierzę powinien ulżyć zmęczeniu oraz wspomóc regenerację zmęczonych latami pracy ściegien i mięśni, obserwuję zachowanie klaczy, dostosowuję moją chakrę do jej temperatury ciała i tętna. Jeśli jest spokojna to kontynuuję mój czyn, zajmując się mankamentami, które zauważyłem podczas ruchu powozu. Jeśli gdzieś kulała, któraś kończyna nie pracowała równo, grzbiet się zapadał czy inne rzeczy postanawiam ją uleczyć. Tak samo później podchodzę do drugiej i wykonuję te same czynności. Oczywiście, jeśli widzę, że to nie działa lub ma efekt odwrotny to oczywiście przerywam. Jeśli jednak wszystko się powiodło patrzę spokojnie na Maru i mówię: - Teraz już wiesz całkiem sporo o mnie. - uśmiechnąłem się lekko, trochę na siłe. Każdy kto to spostrzegł wiedział, że było to lekko sztuczne, być może lekka pokazówka, ale potrzebna była ona. Nie mógł w nas wątpić, bo jeśli w nas zwątpi to w trakcie tarapatów spanikuje, a jeśli spanikuje no to jesteśmy w głębokiej ciemnicy pomiędzy dwoma mięśniami pośladkowymi wielkimi, a tego nikomu, a zwłaszcza sobie nie życzę, no chyba, że w pewnych wyjątkowych i raczej w obecnych czasach rzadkich przypadkach domowych harców. Uśmiechnąłem się do tej myśli pod nosem zupełnie szczerze, chyba pierwszy raz uśmiechnąłem się w ten sposób od czasu zobaczenia Maru. Westchnąłem cicho. Być może jeszcze coś mi pozostało z tego człowieczeństwa? Niezbyt dużo, ale takie przypadkowe spotkania może pozwolą mi odkopać chociaż część bardzo dawno zatraconej empatii. Rozejrzałem się po okolicznej polanie, a następnie podrapałem po głowie i wsiadłem na kozła. Byłem gotowy ruszać w dalszą podróż, moje podejrzenia nie zelżały, a czujność dalej była wysoka. Maru mógł mieć ogon albo niedopełniony cyrograf z diabłem.
Ranga techniki do uznania przez MG, taka jaka jest potrzebna
Dodatkowe W przypadku leczenia samego siebie, technika działa rangę niżej i wymaga całkowitego skupienia | Po zasklepianiu większych ran tą techniką pozostają blizny na ciele rannego
Opis Podstawowa i najważniejsza technika w asortymencie każdego medycznego ninja. Użytkownik przykłada obydwie dłonie w okolice rany pacjenta i przesyła do niej swoją chakrę. Ta przyśpiesza naturalne właściwości regeneracyjne ciała, wymuszając zasklepianie się ran i naprawę naczyń krwionośnych. Trudność zabiegu zależy bezpośrednio od rodzaju rany - szarpane są trudniejsze do zaleczenia niż zwykłe cięcia, a wielkość ubytku ciała czy stopień narażenia na infekcję zwiększają trudność poprawnego wyleczenia. Skuteczność techniki zależy bezpośrednio od umiejętności, wiedzy medycznej użytkownika i ilości chakry w nią włożoną, przez co zaawansowani medycy są w stanie osiągnąć znacznie lepsze rezultaty niż nowicjusz:
Iryōjutsu D Technika jest w stanie wyleczyć pomniejsze rany i tamować krwawienie z mniejszych naczyń krwionośnych. W przypadku poważnych ran jest w stanie zmniejszyć krwawienie. Nadal zalecane jest korzystanie ze środków dezynfekujących i opatrunków. Proces jest też stosunkowo wolny. Leczenie ran lekkich trwa dwie tury.
Iryōjutsu C Medyk nie musi trzymać rąk na ranie, szczędząc bólu pacjentowi. Oprócz tego możliwości regeneracyjne nasilają się, możliwe jest tamowanie ran tętniczych i leczenie głębszych ran sięgających nawet do kości, a sam proces staje się szybszy. Odkażanie ran nie jest konieczne, ale jest zalecane. Leczenie ran lekkich trwa turę, a średnich dwie tury.
Iryōjutsu B Medyk może uleczyć głębokie rany, zasklepić rany tętnicze, złączyć ze sobą złamane kości, a nawet pozbyć się krwawień i drobnych uszkodzeń organów wewnętrznych. Wyleczona kość będzie osłabiona i ponowne jej uszkodzenie w krótkim czasie może skończyć się nie złamaniem, a pokruszeniem. Dodatkowo technika dezynfekuje ranę w trakcie regeneracji. Od tej rangi możliwe jest wykonywanie techniki jedną ręką. Leczenie ran lekkich trwa mniej niż turę, średnich turę, a ciężkich dwie tury.
Iryōjutsu APasywnie: Od tej rangi możliwe jest przesłanie medycznej chakry w formie cienkiego strumienia o długości maksymalnie 2m. Dzięki temu medyk nie musi stać bezpośrednio przy ofierze celem jej uleczenia. Nadal wymagane jest skupienie, a jednocześnie można stworzyć jeden taki strumień. Przesłanie medycznej chakry na odległość nie powoduje zwiększenia kosztów chakry i redukcji możliwości medycznych techniki.
Cisza. Nie dlatego, że nie miałam nic do powiedzenia - wręcz przeciwnie. Ale czasem milczenie jest jedyną formą, która nie zdradza zbyt wiele. Nie zdradza, że coś w środku się poruszyło, że coś przestało być jednoznaczne. Moje palce dalej spoczywały na szyi lewej klaczy. Czułam ciepło jej ciała, powolne, spokojne bicie serca. Jej skóra drgała lekko pod dotykiem, ale nie z nerwów, nie ze strachu. Nie... raczej jakby akceptowała moją obecność. Jakby mówiła: „Wiem, że jesteś.” Gdy Maru podszedł i poklepał ją po zadzie - prychnęła, załopotała łbem... ale nie uciekła. Nie spięła się tak, jak wcześniej. I to... nie pasowało do obrazu, który zaczynałam sobie w głowie malować. Nie rozumiałam tego.
Bo przecież nie wyglądały najlepiej - za chude, zbyt zmęczone, włosie wypielęgnowane, ale nie świeże. Zbyt długo w trasie, zbyt mało odpoczynku, za dużo trudu. Ale kiedy głaskał ją przez chwilę po karku, a jego głos był cichy, nieprzepełniony dramatem - ta sama klacz zrobiła coś, czego nie chciałam zauważyć. Przysunęła łeb lekko w bok. Do niego. Nie… Nie tak miało być. To miała być kolejna historia o człowieku, który tylko wykorzystuje - tak jak wszyscy. O człowieku, który mówi o „psim obowiązku”, a tak naprawdę ma na myśli: „robię tyle, ile muszę, żeby nie było wyrzutów sumienia.” N Ale te konie... chyba go jednak lubią. Nie wiem, czy to przez przyzwyczajenie. Może to ten rodzaj cichego zrozumienia, który tworzy się między istotami, które razem przeszły zbyt wiele. Nie wybielam go. Ale trudno było patrzeć na to wszystko i dalej udawać, że wiem dokładnie, kim on jest. Spojrzałam na Maru. Już siedział na koziołku, trzymając lejce jakby znowu był w swojej opowieści, w swojej drodze. Mówił coś o karczmie, znajomościach, oszczędnościach... Nie słuchałam już. Nie jego. Patrzyłam na konie. Jeśli on je naprawdę kocha, to może jeszcze nie wszystko stracone. A jeśli tylko tak sobie mówi - jeśli oszukuje siebie, a one po prostu jeszcze nie zrozumiały...
To ja się o nie zatroszczę. Nie dla niego. Dla nich. - Wierzę Ci, więc w drogę powiedziałam, bez entuzjazmu, ale spokojnie. Prawie z godnością. Ziemia zadrżała lekko pod moimi stopami, jakby sama się budziła. Drzewa szumiały powoli, przysłuchując się tej scenie. One zapamiętają. Ja też. Spojrzałam na Shigemiego, który zaczął wykonywać jakieś dziwne rzeczy podczas jednego z popasów. Tę zieloną chakrę widziałam już nie raz, zazwyczaj wtedy, gdy wpadałam w kłopoty. Westchnęłam cicho. On robi to sam z siebie? Bez żadnej prośby? Czy on jest chory? Jego zimny, wykalkulowany umysł postanowił pomóc zwykłym koniom? Tak sam z siebie? Wyobrażałam sobie wiele scenariuszy, ale takiego nigdy. Jakby ktoś go o coś takiego poprosił to zapewne skończyłby jako jego pacjent, ale ten, którego operacja się nie powiodła. Przecierałam oczy ze zdumienia i otworzyłam buzię. Ale w głębi serduszka byłam szczęśliwa, czyżby to co ja w nim dostrzegam, on zaczął również w sobie dostrzegać?