Kolejna z prowincji Wietrznych Równin o dość pokaźnych rozmiarach. Sakai zamieszkiwane i zarządzane jest przez Ród Akimichi. Prowincja sąsiaduje od południowego zachodu z regionem Samotnych Wydm, a od południowego wschodu z regionem Prastarego Lasu. Od południa Sakai z kolei sąsiaduje z terenami niezbadanymi, co niejednokrotnie powoduje zbrojne utarczki. W prowincji tak jak w regionie, od czasu do czasu dopatrzeć się można niewielkich zagajników leśnych, ale w przeważającej części dominuje ukształtowanie równinne, z wysoką trawą, które idealnie nadaje się do hodowli bądź uprawy roli. Nieopodal granic znajdują się również wioski pod zarządem Szczepu Kakuzu.
Krótki wygląd:https://imgur.com/a/9wDbR - po lewej stronie aktualne ubranie Hayamiego, plus kremowy płaszcz i czarne rękawiczki bez palców - długa blizna na piersi po pojedynku z Megumi Ishidą - blizna na prawej nodze po walce pod Murem
Widoczny ekwipunek: - włócznia yari - katana - plecak
Po opuszczeniu osady Morinoko postanowił wyruszyć w dalszą podróż. Nie znał nowych lokalizacji, ale miał zamiar je poznać. Ta kraina jaką było Sakai nie było zbyt przyjazne jemu. Odbył tu dwie misje, ale tak naprawdę jedna z nich spowodowała, że nie mógł się czuć w tych okolicach zbyt lubiany. Może nie powinien się tym przejmować, ale tak jednak było. Lekko podłamany kroczył w stronę nowych miejscowości szukając swój azyl, swoje miejsce na ziemi. Może to jednak będzie jego rodzima miejscowość? To się jednak okaże. Wziął sobie myśl by spróbować każdego nowego zakątku świata, a potem gdzieś się ostać. Gdzie to będzie czas pokaże. Tym razem podróżował w stronę północy. Nie wiedział gdzie jeszcze się zatrzyma, ale wiedział, że tu nie zostanie. Omijając wszystkich strażników, ludzi po prostu kroczył leśnymi, ubitymi ścieżkami tak by nie napotkać nikogo złego na swej drodze. Był co raz to silniejszym shinobi, ostatnia misja dała mu dużo pewności co do swoich umiejętności chociaż tak naprawdę sama walka była lekko mówiąc na styku. Założył swój sakkat i przemierzał w ciszy, w samotności te krainy by dojść do Daishi.
Koń nic nie mówił. Nie miał potrzeby - jego ciało mówiło za niego. Mięśnie pod skórą lekko drżały, ale to nie był niepokój. Raczej ten rodzaj zmęczenia, które osiada gdzieś głęboko, niewidoczne dla oka, wyczuwalne tylko dla tych, którzy potrafią patrzeć naprawdę. Położyłem dłoń na zadzie klaczy i pozwoliłem, żeby zielonkawa chakra zaczęła pracować. Nie gwałtownie. Powoli, z miękkością, z jaką można dotknąć czyjegoś bólu bez pytania, czy sobie na to zasłużył. Oczywiście, nie było tam nic, co wymagałoby mojej interwencji. Żadnej świeżej kontuzji, żadnego zapalenia, żadnej gorączki toczącej organizm od środka. Tylko zużycie. Mechaniczne, spokojne, nieuchronne. Jak rdza na stali, której nikt nie polerował. I nie było na to leku - może poza czasem, którego ta klacz już nie miała zbyt wiele, i spokojem, który mogła jeszcze dostać, jeśli ktoś jej nie zarżnie pod lasem dla kilku ryo. Nie powiedziałem tego na głos. Nie po to, żeby chronić czyjeś uczucia. Po prostu… nie warto było. Prawda bywa jak sól. Leczy albo piecze. A teraz nie miała leczyć. Maru coś mówił. Podziękowanie, chyba. W tle jego głosu czuć było zmęczenie, ulgę, może nieco nieufnej wdzięczności. „Dobrodzieje”. Piękne słowo, jak z jakiejś baśni. Takie, które pasuje bardziej do opowieści opowiadanych przy ogniu niż do naszej trójki. Nie odpowiedziałem. Ani kiwnięciem głowy, ani spojrzeniem. Jeśli wymiana imion miała być jakimś rytuałem wiążącym - dla mnie nie znaczyła wiele. Urodziłem się pod imieniem, którego nikt dziś nie pamięta. Shigemi to tylko etykieta przyklejona do kogoś, kto już dawno przestał być dzieckiem, przestał być człowiekiem, przestał być uczniem. Teraz jestem tylko cieniem, który leczy, kiedy może - i który nie zatrzymuje się, kiedy nie może.
Odsunąłem się od konia. Poprawiłem pas na ramieniu. Przesunąłem palcami po skórzanej oprawie bandaża i pozwoliłem mu wrócić na miejsce. Koneko spojrzała w moją stronę — tylko na moment, jakby chciała się upewnić, że jeszcze jestem. I byłem. Chociaż z każdą taką podróżą coraz mniej. Nie powiedziałem nic więcej. Nie musiałem. Ruszyłem w stronę przodu wozu i czekałem, aż Maru da znak koniom. Przed nami droga. I jak zawsze — nie wiadomo, co przyniesie. Ale już teraz coś we mnie mówiło, że ta wyprawa będzie miała więcej punktów zwrotnych, niż którykolwiek z nas sobie życzył.
Zająłem miejsce przy stole - niechętnie, nieufnie, jak ktoś, kto wie, że w takich miejscach łatwiej o ostrze w plecy niż ciepły posiłek. Przesunąłem dłonią po krawędzi stołu, przyglądając się jego fakturze, wgnieceniom, zadrapaniom. Takie rzeczy mówią mi więcej o miejscu niż nazwa nad wejściem. "Srebrny Pstrąg" - ładna nazwa. Na tyle ładna, żeby uspokoić przyjezdnych i na tyle nijaka, żeby miejscowi jej nie zauważali. Tego typu przybytki znałem aż za dobrze. Były jak przystanki na drodze donikąd. Zawsze ten sam układ - stajnia zbyt blisko kuchni, szynkwas zbyt głośny, zapachy zbyt duszne, żeby odpocząć naprawdę. Podłoga skrzypiała. Głosy wokół mieszały się w trudny do rozdzielenia szum. Ktoś chichotał za głośno. Ktoś inny rozbijał szklankę o blat, udając, że to przypadek. Przysiadłem ciężko, poprawiając pas z boku biodra. Dłoń zawisła na moment nad torbą - nie żeby coś wyciągnąć, raczej jakby chciała się upewnić, że wszystko, co ważne, wciąż jest na miejscu. Wliczając zdrowy rozsądek. Tokunawa zniknął przy ladzie. Patrzyłem, jak gestykuluje. Jak gra rolę człowieka, który ma wszystko pod kontrolą. Który nie obawia się niczego - ani cen, ani wścibskich spojrzeń, ani historii opowiadanych przy winie. Tyle że ja znam ten rodzaj gestów. To nie był taniec pewności siebie. To była maskarada. A maski rzadko zakłada się dla ozdoby - najczęściej po to, żeby coś ukryć. Może to tylko nerwowość. Może coś w jego planie się nie zgrało. A może dopiero teraz dotarło do niego, z kim właściwie wyruszył. I że towarzystwo, które miało mu pomóc, może być cięższe do utrzymania w ryzach niż wóz z towarem. Kiedy wrócił, zmierzyłem go wzrokiem bez uśmiechu. Oczywiście, mówił z wdzięcznością, z tym swoim rozczulającym tonem człowieka, który chce, żeby go lubiono. Ale jego oczy mówiły coś innego. Napięcie w szczęce. Krótszy oddech. Te rzeczy są dla mnie oczywiste jak puls pod skórą.
- Herbata będzie w porządku - powiedziałem krótko. - kwaterą i czymś na wypełnienie żołądka również nie pogradzimy... - uśmiechnąłem się oczami i grzecznie czekałem na herbatkę.
Ranga techniki do uznania przez MG, taka jaka jest potrzebna
Dodatkowe W przypadku leczenia samego siebie, technika działa rangę niżej i wymaga całkowitego skupienia | Po zasklepianiu większych ran tą techniką pozostają blizny na ciele rannego
Opis Podstawowa i najważniejsza technika w asortymencie każdego medycznego ninja. Użytkownik przykłada obydwie dłonie w okolice rany pacjenta i przesyła do niej swoją chakrę. Ta przyśpiesza naturalne właściwości regeneracyjne ciała, wymuszając zasklepianie się ran i naprawę naczyń krwionośnych. Trudność zabiegu zależy bezpośrednio od rodzaju rany - szarpane są trudniejsze do zaleczenia niż zwykłe cięcia, a wielkość ubytku ciała czy stopień narażenia na infekcję zwiększają trudność poprawnego wyleczenia. Skuteczność techniki zależy bezpośrednio od umiejętności, wiedzy medycznej użytkownika i ilości chakry w nią włożoną, przez co zaawansowani medycy są w stanie osiągnąć znacznie lepsze rezultaty niż nowicjusz:
Iryōjutsu D Technika jest w stanie wyleczyć pomniejsze rany i tamować krwawienie z mniejszych naczyń krwionośnych. W przypadku poważnych ran jest w stanie zmniejszyć krwawienie. Nadal zalecane jest korzystanie ze środków dezynfekujących i opatrunków. Proces jest też stosunkowo wolny. Leczenie ran lekkich trwa dwie tury.
Iryōjutsu C Medyk nie musi trzymać rąk na ranie, szczędząc bólu pacjentowi. Oprócz tego możliwości regeneracyjne nasilają się, możliwe jest tamowanie ran tętniczych i leczenie głębszych ran sięgających nawet do kości, a sam proces staje się szybszy. Odkażanie ran nie jest konieczne, ale jest zalecane. Leczenie ran lekkich trwa turę, a średnich dwie tury.
Iryōjutsu B Medyk może uleczyć głębokie rany, zasklepić rany tętnicze, złączyć ze sobą złamane kości, a nawet pozbyć się krwawień i drobnych uszkodzeń organów wewnętrznych. Wyleczona kość będzie osłabiona i ponowne jej uszkodzenie w krótkim czasie może skończyć się nie złamaniem, a pokruszeniem. Dodatkowo technika dezynfekuje ranę w trakcie regeneracji. Od tej rangi możliwe jest wykonywanie techniki jedną ręką. Leczenie ran lekkich trwa mniej niż turę, średnich turę, a ciężkich dwie tury.
Iryōjutsu APasywnie: Od tej rangi możliwe jest przesłanie medycznej chakry w formie cienkiego strumienia o długości maksymalnie 2m. Dzięki temu medyk nie musi stać bezpośrednio przy ofierze celem jej uleczenia. Nadal wymagane jest skupienie, a jednocześnie można stworzyć jeden taki strumień. Przesłanie medycznej chakry na odległość nie powoduje zwiększenia kosztów chakry i redukcji możliwości medycznych techniki.
Gdy jego dłonie spowiła zielona chakra, moje zmysły napięły się. Znów to uczucie, którego nie lubiłam - nie strach, nie niepokój, ale świadomość. Obecność czegoś, co nie należy do świata natury. Leczenie, które wymaga najpierw bólu. Nauka, która rodzi się z cierpienia. Nie jego - cudzych. Zwierząt, które nie miały wyboru, tylko zadane rany. I ktoś mówił, że to „dla dobra”. Że to „konieczne”. Nie wierzę w konieczność zadawania bólu, by się czegoś nauczyć. Wierzę w słuchanie. W obecność. W bycie. Klacz była stara. Ale nie złamana. Nie była chora, tylko zmęczona - życiem, pracą, ludźmi. Może jak ja. - Nie potrzebują leczenia - powiedziałam cicho, ale wyraźnie. - Potrzebują spokoju. Maru coś burknął pod nosem, wdzięczny, ale też jakby nie do końca rozumiejący. Nie dziwiło mnie to. Dla niego klacz to środek do celu. Dla mnie - cel sam w sobie. Odwróciłam się od nich i spojrzałam na drogę przed nami. Zanim jeszcze drzwi Srebrnego Pstrąga zamknęły się za nami, poczułam ulgę. Ciepło bijące od paleniska i rozgardiasz rozmów były... inne niż to, co znałam i lubiłam, ale mimo to miały w sobie coś znajomego. Ludzkiego. Pachniało pieczonym mięsem, drewnem, wilgotnymi płaszczami i kurzem. Wszystko wciąż było zbyt intensywne, zbyt głośne, zbyt bliskie - ale nie odpychające. W powietrzu czuć było zapach zmęczonej radości. Takiej, która pojawia się pod koniec dnia, gdy nic już nie trzeba udawać. Niechętnie, ale bez oporu, usiadłam przy wskazanym stole. Drewno było ciepłe, lepkie od żywicy i zapomnianych historii. Ktoś śmiał się za naszymi plecami, ktoś inny rozlewał sake, gdzieś obok grał skrzypek. Maru tymczasem grał swoją scenę przy szynkwasie. Obserwowałam jego gesty, szerokie ruchy rąk, uśmiechy rzucane jak monety - trochę dla nas, trochę dla siebie. Coś w środku niego wciąż było spięte, napięte, jak struna naciągnięta zbyt długo. Ale nie czułam w nim fałszu. Zmęczony, to pewne. Zakrzywiony losem, może. Ale nie zgniły. Zerkając kątem oka na Shigemiego, pozwoliłam sobie na cichy uśmiech. - Nie taka zła ta karczma - powiedziałam bardziej do siebie niż do niego, opierając łokieć o blat. - -Ciepło, tłoczno, ale konie mają suchą stajnię, a my dach nad głową. - Wiedziałam, że to nie miejsce, które bym wybrała sama, wolałabym spać pod gołym niebem. Ale jeśli już musiałam być gdzieś wśród ludzi - to dobrze, że akurat tutaj. -Ten Maru... - zerknęłam w jego stronę, gdy wracał do nas z wymuszoną pogodą ducha. - Chyba naprawdę chce to wszystko jakoś posklejać. - Nie był doskonały. Ale kto z nas był? W świecie pełnym ludzi to już coś, że nie próbował nikogo zdeptać po drodze.