Shikarui zawsze był flegmatykiem, więc zwolnienie tempa, odpoczynek nie stanowił problemu. Nie kiedy przygoda za przygodą poznawali zakamarki tej prowincji, kiedy bezruch nie był absolutem, który zamykał w chłodnych kratach. Ten świat był w pełny otwarty i czekał na poznanie, zbadanie i doświadczenie, a Shikarui był naprawdę ciekaw jego zakamarków. Zaczęło się to w miejscu pełnym mew, gdzie czasem nie było słychać własnych myśli, a gleboka woda kusiła i mamiła, żeby zapaść się w jej ciemnych toniach i falach. Gdzieś, gdzie dziewczynie było niedobrze, a jemu się wydawało, że jest bardzo dobrze, że znalazł swoje miejsce, że tam powinien zostać, służąc rodowi, który go przyjął. Dał dom, sens i codzienność. Mimo to ciągle wędrował do przodu. Wracał do Karmazynowych Wzgórz. Chodził ścieżkami poznanymi i niepoznanymi. Tymi, które zaznaczano na mapie jako główne trakty i tymi, których nie zaznaczano nawet ze względu na ich maleńkość. Zwykłe, polne drogi, którymi chodzili zwykli, szarzy ludzie. Nigdy nie widział na tej drodze, że idzie nią z kimś u boku, choć ciągle coś w tych wyobrażeniach brakowało. Chyba właśnie po to była droga - by znaleźć brakujący element. By znaleźć "to", bez czego ta podróż by trwała do kresu jego dni z poczuciem, że ciągle nie jest tam, gdzie być powinien. Teraz jasność świata i jego spokój rzeczywiście pozwalał na zatrzymanie się. Nawet jeśli pragnął być w podróży, nie była to podróż w poszukiwaniu czegoś. To była podróż dla samej podróży. Niektóre rzeczy stawały się wyjątkowo jasne i klarowne, kiedy dochodziło się do pewnego punktu przystanku, ten moment zapisu wszystkiego i zastanowienia. Szkoda tylko, że Shikarui nie widział tego tak wyraźnie, bo refleksja dla niego jeszcze nie nadeszła. Widząc miód i mleko o wiele wygodniej było złapać je pełnymi rękoma niż zastanawiać się nad tym, skąd ono się tutaj wzięło. Łatwiej wspominać smak ust niż zastanawiać się, po co tamten pocałunek i co miał oznaczać. Nic.
Wszystko.
Shikarui udał się nad jezioro następnego dnia, żeby przećwiczyć pieczętowanie wody w zwoju. Nie było to ani trochę skomplikowane, ale ciężko też było porównać pieczętowanie wody do pieczętowania przedmiotów. Te drugie nie próbowały ci się wylać z dłoni, zwoju i przy okazji rozmoczyć wszystkiego wokół. Żywioł dał się okiełznać i wcisnąć tam, gdzie miało być teraz jego miejsce. Narobiło to trochę klopotow. Wymagało na wejście nieco wyżej poza pieczętowanie znane każdemu shinobi. Shikarui nawet przez moment się nie zniecierpliwił, choć minęła dobra godzina, zanim w końcu prawidłowo zapieczętował skrawek żywiołu, by zawsze mieć go przy sobie. Tak w razie w. Strzeżonego ponoć strzegli sami bogowie, choć z tymi Sanada wolał nie mieć do czynienia. Obojętnie, w jakiej formie.
Nie dało się odczuć, żeby jego sakiewka jakoś specjalnie skurczyła się po tych wszystkich dniach, ale i tak zwrócił się do Asaki, że mogliby wykonać jakąś misję dla tutejszej władzy. Mimo wszystko wiele by ich nie kosztowała misja c, a koszty pobytu tutaj zostałyby pokryte z naddatkiem. Pokrycie kosztów sprzętu i konieczność ciągłego ulepszania tego sprzętu sprawiała, że niby shinobi dobrze zarabiali, ale czasami i tak zadziwiająco źle im się wiodło. Może to była kwestia szczęścia, może talentu a może lenistwa, kto wie. On nigdy nie miał problemów z pracą, tak jak i Asaka - żaden z nich nie wahał się podjąć wszystkiego w celu zarobkowym, bo nie było takiej pracy, która by hańbiła. Co najwyżej były te, które nie wykorzystywały twojego potencjału.
Nie wchodził w jej pole widzenia, kiedy obserwowała pola i ludzi przy pracy. Chyba ostatnie podrygi, musieli zebrać plony przed zimą i zasadzić nowe. Chyba. Shikarui nie miał pojęcia, jak uprawia się ryż. Zresztą nie widział, jak cokolwiek się uprawia. Jego ludzie nie przyciągali, nie ci tutaj, przez moment na nich spoglądał, ciekaw tego, co dokładnie robią, ale o wiele bardziej przyciągała go obserwacja kołyszących się roślin, ich falowanie pod naporem wiatru. Łączyła ich kolejna chwila - ciszy. Lubił się w niej zapadać. Od niej przywykł i ona była mu miłą panią. Tak jak towarzystwo Asaki. Dziwne, bo nie cuxl względem niej tej potrzeby ochrony, jaka czuł względem chociażby Akiego. Nie czuł, że musiał być jej tarczą. Nie musiał być. To ona była
ich tarczą. Było w niej coś tak innego, a jednocześnie tak prostego w swojej istocie, że musiał ją jeszcze naprawdę długo i dokładnie obserwować, żeby wszystko pójść i zrozumieć. Ni starał się na siłę. Była i była sobą, samo to było błogosławieństwem. Akceptował ja i przyjmował do swojej głowy fakty o niej, chociaż czasami zastanawiał się, dlaczego robi pewne rzeczy, skąd niektóre gesty i odruchy. Nie pytał o to, bo nie czuł potrzeby. To było jedno z tych zastanowień, które zachowywało się dla siebie samego, bo ich istnienie sprawiało przyjemność, a znalezienie odpowiedzi uniemożliwiłoby szukabie ich dalej w swojej ciszy. Na przykład chciał wiedzieć, czemu się rumieni, albo czemu często robi taka groźną minę. A to tylko pytania jedne z wielu.
Kołysał ich wiatr, tak jak kołysał ryż.
Ukryty tekst