
Skarb pustyni [ C ]
15 / 30
Douhito Shinsu Shinsu chyba nie szczególnie przejął się problemem, jaki trapił zwykłych robotników w obozie archeologicznym, bo w sumie co go to obchodzi, co oni tam jedzą na kolację. A może taka woda z robalami wcale zła nie była? Po prostu trzeba było się przyzwyczaić! Czasami tydzień, czasami miesiąc, a czasami całe życie. W końcu przestaniemy czuć albo smak, albo przestaniemy czuć chęć do życia o jedzenia czegokolwiek, co miałoby jakieś walory. No, pitu pitu o jedzeniu, a przecież nie to jest ważne, a braki w kadrze obozowej! Faktycznie, jeżeli chciałby się w pełni legalnie zaciągnąć do odkrywania obszarów Tajemniczego Lasu, to warto byłoby zapytać o jakąś zgodę, a może nawet ciepłą posadkę. – Szefa? – Lekko zasmucony, bo Shinsu nie zamierzał podzielić się jego pysznym jedzeniem, odszedł na kilka kroków w tył, bo jakoś tak... wystraszył się, że Shinsu zaraz mu zrobi krzywdę! A on, przebywając na terenie Unii te już kilkanaście dni, wie doskonale, aby nie podpadać Obywatelom, jeżeli nie jest to konieczne.
– Nami zajmuje się... Sabaku Kora. Jednak nigdy jej w zasadzie nie widzimy, bo ona jest wiesz, taką szefową szefów. Jedyne, o czym nam wspomina, to praca na rzecz Unii, abyśmy mogli kiedyś stać się jej pełnoprawnymi obywatelami. Ty rozumiesz, że nawet za wodę nam każą płacić? Ponoć to wlicza się w cenę naszej pracy, ale ja właściwie nie wiem jakie są tu zasady. Na Hyuo to miałem wody pod dostatkiem! – Wychodząc z domu i zaczynając przegrzebywać kolejne torby, aby jakoś rozlokować pastę tak, by udało mu się to w spokoju przenieść na wóz, kontynuował swój przydługi monolog. W końcu jednak, złapawszy z obu stron torbę, podrzucił ją delikatnie do góry, opierając ją w końcu na swoim kolanie, a następnie przerzucił jej ciężar na wypięty do przodu brzuch. Jakoś musi sobie dawać radę, skoro nikt nie raczy mu pomóc! – A od nas to jest ten. Jak mu tam... My go nazywamy Baku. W sumie to nie wiem czy ma jakieś inne imię, bo tylko na nie reaguje. Taki wysoki, naburmuszony, mało mówi. No. Idę. – W końcu zniknął z pola widzenia, dając Shinsu'owi spokój. Nareszcie!
Wychodząc wreszcie z domostwa, młody Dohito zauważył wielu podobnie ubranych do Boko osób krążących pomiędzy domostwami i zbierającymi z nich przeróżne rzeczy. Najwyraźniej to było normalne i nie trzeba było się martwić, że staruszka będzie o to zła. Choć kto wie, czy właśnie jej nie okradziono, a wszystko pójdzie na Shinsu'a... Tak czy siak, dwudziestolatek spostrzegł w tłumie rosłego, dobrze zbudowanego niemal dwumetrowego mężczyznę o białych włosach, ubranego w zwykłe, szare szaty naznaczone nie krwią, a błotem, kurzem i brudem. W ręku odnotowywał kolejne skrzynie, które do niego przybywały. Nikt się do niego nie raczył odezwać poza Shinsu'em. Mężczyzna spojrzał na niego z góry na chwilę przerywając skrobanie. – Douhito. – Prychnął cicho, zanotowując sobie jedną, maleńką rzecz na kartce. – Wasze wybuchy to kwintesencja chaosu i niezrównanej głupoty, a nie finezja sama w sobie przy wykopaliskach. Co robisz w tej wiosze? Nie powiesz mi, że próbowałeś dostać się do lasu. Nic tam nie ma. Po co tu jesteś, czego od nas chcesz, kto cię wysłał. – W jego niskim głosie młody Dohito mógł wyczuć pogardę kierowaną w jego stronę. – Pokaż swą kartę i odznakę.