Yashamaru z Aemon

Tradycyjny offtop - można tutaj swobodnie rozmawiać na temat forum, rozgrywki, tematyki, albo nawet o tematach zupełnie z innej beczki. Ogólnie - piszta, co chceta!
Katsuko

Yashamaru z Aemon

Post autor: Katsuko »

Takie tam, właśnie znalazłam i postanowiłam się pochwalić, miłej lektury. Inspirowane Historią Sanossuke Harady ( tego realnego)
xO
ZA­KAZA­NE MIASTO

Pat­rząc z pun­ktu widze­nia jed­nej z osób mie­szkających daw­niej w Za­kaza­nym Mieście, nie pot­ra­fię stwier­dzić, czy to co działo się było tyl­ko moim wspom­nieniem wys­sa­nym z czy­jegoś snu czy czymś co przeżyłem nap­rawdę, li­nia cza­su bo­wiem wszys­tko zagłuszyła po­zos­ta­wiając bla­de wi­zuali­zac­je te­go wspa­niałego miej­sca w moich oczach. Nig­dy też nie miałem od­wa­gi wyb­rać się tam, cho­ciaż widziałem z książek iż miej­sce praw­dzi­we, że to mógł być his­to­ryczny fakt, mo­je życie, a przy­naj­mniej jed­no z nich. Na przes­trze­ni wieków bo­wiem prze­mie­szczałem się z miej­sca na miej­sce próbując co­raz więcej i więcej snów, wyt­worów ludzkiej wyob­raźni, świado­mej lub też nie, wszys­tko jed­no. Czy za­tem można naz­wać mnie tchórzem? Tak mi się wy­daje, praw­do­podob­nie, może ma to jed­nak związek z tym, że bo­je się kon­fron­tacji ze wspom­nieniami, a może te­go ile cza­su już trwam na tym pa­dole, pod­czas gdy oso­by, które znałem uciekły w objęcia mat­ki ziemi. Być może to mnie prze­raża, nieu­chron­ne zni­kanie ra­sy ludzkiej zastępo­wanej przez co i rusz no­we jed­nos­tki. Wszys­tko się zmienia, te­raz świat wygląda całkiem inaczej jak przed wieka­mi. Wte­dy gdy do­piero co się zrodziłem, al­bo zacząłem liczyć czas, ja­ki upłynął. Nie wiem, tak czy inaczej na tych kar­tach spisze wszys­tko co pa­miętam a po­tem, zbiorę na od­wagę i kon­fron­tację z tym co nieunik­nione - przemijaniem..
Ob­szar o długości dziewięćset sześćdziesięciu metrów i sze­rokości siedem­set sześćdziesięciu metrów otoczo­no mu­rem ob­ronnym z wieżami, z których można ob­serwo­wać po­sunięcia na zewnątrz jed­nocześnie za­pew­niając ochronę oso­bom prze­bywającym w mieście. Owe wieże pok­ry­to żółtą dachówką a mu­ry dla pew­ności op­le­ciono fosą, która miała za­pełniać większą ochronę. Wszys­tko w mieście roz­pla­nowa­no wed­le osi północ - połud­nie. Wy­budo­wano około osiem­set pałaców i kil­ka pa­wilonów, wraz ze sztuczny­mi sta­wami, par­ka­mi. Do mias­ta można było dos­tać się je­dynie przez czte­ry bra­my, główna znaj­do­wała się w części połud­niowej, zwa­na połud­ni­kową (Wu­men), naj­większa i na­joka­zal­sza z bram. Po­tem na półno­cy ko­lej­na większa, którą oz­wa­no bramą Bos­kiej Mo­cy, oraz dwie mniej­sze naz­wa­ne, Zachod­nią i Wschod­nią bramą chwały. Za bramą Wu­men znaj­du­je się bra­ma Naj­wyższej Har­mo­nii, za nią zaś roz­ciąga się wi­dok na plac główny Pałacu. Cen­trum ad­mi­nis­tra­cyj­ne składało się z trzech hal tro­nowych. Od połud­nia wi­dać Pa­wilon Naj­wyższej Har­mo­nii (Taihe­dian), tak przy­naj­mniej tak głoszą księgi, mnie już tam nie było pod­czas gdy zbu­dowa­no tę część. Wyżej na północ, mniej­szy pa­wilon naz­wa­ny Zhon­ghe­dian, tu­taj ce­sarz przy­goto­wywał się do każdych większych uroczys­tości, a także Baohe­dian - sa­la Audien­cji. Wszys­tkie te trzy bu­dyn­ki wzniesiono na trójstop­niowym mar­mu­rowym co­kole, a je­go ściany oz­do­biono re­liefem przed­sta­wiającym smo­ki. Naj­bar­dziej oka­zały z trzech pa­wilonów jest Taihe­dian, gdzie od­by­wały się większe uroczys­tości, ta­kie jak ko­ronac­je, ba­le z okaz­ji Urodzin Ce­sarza czy No­wego Ro­ku. Trze­ba też wspom­nieć, że większa część bu­dynków pok­ry­ta jest szczęśli­wymi ko­lora­mi, wed­le wie­rzeń oczy­wiście, czer­wo­nym - sto­sowa­nym do ko­lumn i ścian, oraz żółtym do pok­ry­cia dachów, reszta jak dob­rze pa­miętam mieniła się złotem lub sreb­rem. Żółty ko­lor dachówki cha­rak­te­ryzo­wały tyl­ko i wyłącznie pałace cesarskie.
Za częścią ofic­jalną oczy­wiście znaj­do­wały się te­reny pry­wat­ne, do tych zaś wstęp miało nieliczne gro­no ludzi. Od­dzielo­no ją mu­rem i bramą Qian­qin­gmen. Ułożone są w po­dob­ny sposób co trzy wcześniej opi­sane pa­wilo­ny a są to Qian­gqin­ggong (Pałac Niebiańskiej Czys­tości), pałac Kun­nin­ggong (Pałac Ziem­skiego Spo­koju) – re­zyden­cje ce­sar­skiej pa­ry oraz pa­wilo­nu Jiaotaidian (Sa­la Jed­ności). Ważnym jest też, że ha­la Taihe­dian, znaj­du­je się w cen­trum mias­ta. Co wed­le wie­rzeń kos­mo­logicznych oz­nacza, że Ce­sarz za­siadający na tro­nie jest w cen­trum świata. Nie można także za­pom­nieć o trzech je­ziorach naz­wa­nych ko­lej­no: Połud­niowe (nan), Środ­ko­we (zhong) i Północ­ne (bei). Naj­większym par­kiem jest Beihai, obec­nie ot­warty jest dla zwie­dzających. Park Jin­gshan, dużo mniej­szy i bar­dziej pry­wat­ny pełnił fun­kcję miej­sca od­poczyn­ku ce­sarzy. Z pew­nością ma­jes­ta­tyczne miej­sce, tak sa­mo jak wzbudzające podziw, jed­nak at­mosfe­ra..
O tej już nic przychyl­ne­go po­wie­dzieć nie można. Pełno in­tryg, pod­ko­pywa­nia dołków pod in­ny­mi i rzu­canie kłód pod no­gi, by­le tyl­ko dos­tać się wyżej i wyżej. Zaw­sze zadzi­wiało mnie to jak ludzie są chci­wi, jak bar­dzo ich sny przyp­ra­wiają mnie na­wet o ból brzucha. Bo­wiem ja­ko cień właśnie tą żądzą się kar­mię, ona do­daje mi sił. W tym miej­scu nig­dy nie głodo­wałem, nie było ta­kiej możli­wości, cza­sem jed­nak mu­siałem coś zjeść by nie wzbudzać po­dej­rzeń, to oczy­wis­te. Nie za­liczało mnie się także do osób, które były tu­taj pos­po­lite, nie pełniły ja­kiejś znaczącej fun­kcji tyl­ko po pros­tu dbały o dob­ro­byt ce­sarza Xiang Ho. Między in­ny­mi by­li ci co zaj­mo­wali się ad­mi­nis­tracją, og­ro­dami, kuchnią i wielo­ma in­ny­mi as­pekta­mi dnia życia codzien­ne­go. Za­kaza­ne Mias­to nig­dy nie było ciche, zaw­sze dało się słyszeć głosy, na­wet w no­cy. Ciężko by na ob­szarze około ki­lomet­ra kwad­ra­towe­go, przy obec­ności więcej jak ty­siąca osób, było spo­koj­nie. Dni zaw­sze były moc­no gwar­ne, na­wet gdy było się w par­ku, po­zor­nie spo­koj­nym miej­scu otoczo­nym na­turą, choć stworzoną sztucznie, bo owe par­ki zos­tały stworzo­ne na życze­nie wład­cy. Nie było to na­tural­ne sku­pis­ko roślin, tyl­ko ideal­nie ut­worzo­ny ogród, pełniący tę właśnie fun­kcję. Zos­tała na­wet stworzo­na wys­pa, która zaw­sze była moim ulu­bionym miej­scem, tam na małej po­lanie zaw­sze tre­nowałem, chcąc być co­raz lep­szym. Nie z po­wodu pa­na Xiang, lecz dla sa­mego siebie, nie chciałem być zda­ny na łaskę in­nych, nig­dy, to uwłaczające, cho­ciaż nie po­wiem iż miło by mieć ko­goś, kto by ci ska­kał nad tyłkiem. Co in­ne­go jed­nak jest być na gar­nuszku u ko­goś z włas­nej niemo­cy, niż po pros­tu dla czys­tej za­bawy i le­nis­twa, każdy bo­wiem chciałby mieć wszys­tko na za­wołanie. Prze­de wszys­tkim to faj­na za­bawa ro­bić so­bie z ko­goś taką ofiarę i kiero­wać nią do­wol­nie, kształto­wać i zmieniać wed­le włas­ne­go gus­tu. To zadzi­wiające jak ludzie pot­ra­fią sobą nawza­jem ma­nipu­lować, być wy­racho­wany­mi do szpi­ku kości, egois­ta­mi, dla których liczy się tyl­ko włas­ne JA. Ale może właśnie dla­tego, tak po­dobało mi się życie w Za­kaza­nym mieście, nie sposób było się nudzić, na każdym kro­ku się coś działo. Ko­mu z resztą nie po­dobałoby się życie w luk­su­sie, u bo­ku sa­mego ce­sarza, zwłaszcza ta­kiego jak Xiang Ho. Ten człowiek, nig­dy nie dał siebie owinąć wokół pal­ca, przez co był nap­rawdę spo­rym wyz­wa­niem dla mnie. Zdo­bycie je­go zaufa­nia trwało bar­dzo długo, koszto­wało mnie też spo­ro po­myślun­ku i rusze­nia głową, co z po­wodu prze­widy­wal­ne­go cha­rak­te­ru ludzi często mi się nie zdarzało, bo nikt nie był dla mnie przeszkodą. Lecz ten młody acz in­te­ligen­tny człowiek różnił się. Nie mówię te­go tyl­ko dla­tego, że był ce­sarzem, chodziło tu raczej o cha­rak­ter i sposób by­cia. Od niego aż biło szcze­rością, starą ty­pową mądrością i chęcią udos­ko­nale­nia państwa. Człowiek pot­ra­fiący jed­nać so­bie ludzi w jed­nej chwi­li, ale w ko­lej­nej także pot­ra­fił stra­cić w imię wyższe­go dobra.
Pa­miętam je­den dzień, i pewną roz­mowę z Ho, która tyl­ko przyb­liżyła mi je­go ma­jes­tat, ale była także wy­razem te­go, że w końcu pos­ta­nowił mi zaufać, tym sa­mym dał złowić jak ryb­ka na haczyk. Prze­mie­rza­liśmy wte­dy dróżki, mi­jaliśmy drze­wa wiśni, śli­wy jak i in­nych owo­cowych w par­ku Jin­gshan. Głównie ta­kie tu­taj rosły i muszę przyz­nać, że bar­dzo mi się po­dobały, de­likat­ne a za­razem uka­zujące siłę. Za­wiał moc­niej­szy wiatr a płat­ki kwiatów zaczęły zla­tywać, po­kazując tym sa­mym ulot­ność cze­goś ta­kiego jak kwiat, z które­go po­tem jed­nak wy­ras­tał owoc, piękny do­rod­ny, smaczny. Słyszałem zde­ner­wo­wanie w je­go głosie, gdy opo­wiadał o niesu­bor­dy­nac­ji pew­nych jed­nostek, nie mówił kon­kret­nie imion, mogłem się jed­nak łat­wo do­myślić, niewiele miałem wte­dy jeszcze do po­wie­dze­nia, nic nie za­suge­rowałem, ja­ko po pros­tu ce­sar­ski ochro­niarz nie miałem ta­kiego pra­wa. Słuchałem więc po­kor­nie a w duszy zas­ta­nawiałem, jak szyb­ko się do te­go przyz­wyczai, do żale­nia, do prosze­nia o ra­dy. Wiele się nie po­myliłem, wszys­tko szło tak jak prze­widziałem. Z dnia na dzień je­go słowa były co­raz bar­dziej pry­wat­ne, co­raz bar­dziej sięgały o te za­kaza­ne re­jony, mówił rzeczy ja­kich nie po­winienem za nic w świecie wie­dzieć, jak wiado­mo przyz­wycza­jenie to sil­na cecha. Do­piero po kil­ku dniach gdy znów szliśmy tą samą ścieżką, zdmuchując płat­ki wiśni pos­ta­nowiłem coś do­radzić, a nie tyl­ko bier­nie słuchać. Pa­miętam, że nie były to słowa czys­to tak­tyczne czy teore­tyczne. Zwyczaj­nie po pros­tu do­radzo­ne, ja­koby so­bie nie po­myślał ja­kie mam pla­ny. Nig­dy też nie po­myślałby, że jed­nak ta­ka is­to­ta jak ja pot­ra­fi być tak in­te­ligen­tna, sądząc, że tyl­ko umiem machać klingą. Co było oczy­wiście tyl­ko ułudą su­gerującą, że je­dynie pod­czas wal­ki jes­tem groźny, jak wiado­mo też po­zory by­wają bar­dzo myl­ne.
Za­pew­ne pad­nie py­tanie, co w Za­kaza­nym Mieście ro­bi Sa­muraj? Gdzie Chi­nom do Ja­ponii, ale już opowiadam...

DZIEJE Z KYOTO

Nieg­dyś na­leżałem do pew­ne­go wiel­możne­go Pa­na. O ile można w ogóle po­wie­dzieć, że "na­leżałem", na­wet te­go służbą bym nie oz­wał. Po­nieważ, nig­dy nie przy­wiązy­wałem do niego większej wa­gi. Leyasu był człowiekiem twar­dym, podłym i nieustępli­wym w swoich działaniach. Dos­tar­czał mi od­po­wied­nią roz­rywkę, te­go cze­go pot­rze­bowałem, a prze­de wszys­tkim je­go sny ob­fi­towały w Chci­wość, to czym się żywię i to co tak fas­cy­nuje mnie w is­to­tach człekok­ształtnych. Ja­ponia z pew­nością jest kra­jem pięknym, tak sa­mo jak i Chi­ny a na ich ob­szarze nie można się nudzić. Trze­ba po­wie­dzieć, że Az­ja­tyc­kie lu­dy są wa­leczne i dużo częściej ho­noro­we niżeli te za­mie­szkujące Europę czy na­wet obie Ame­ryki, o Af­ry­ce nic nie wiem, nig­dy nie ciągnęło mnie w tam­te stro­ny, aczkol­wiek tak da­lece po­sunięta pry­mityw­ność w tam­tych cza­sach od­straszała mnie. Kto wie, może kiedyś. Wra­cając jed­nak do mo­jego byłego "Pa­na" al­bo jed­ne­go z wielu, bo tak tez można po­wie­dzieć. Pew­ne­go dnia pod wieczór, gdy już układa­liśmy się do snu, teore­tycznie rzecz jas­na, bo ja wca­le ta­kiego za­miaru nie miałem. Jak zwyk­le niebo pok­ry­wały liczne gwiaz­dy, a za­pachy Kyoto przyp­ra­wiały o wiel­ki uśmiech na twarzy. Sie­działem wte­dy na dachu i dużo myślałem o tym, jak wygląda całe mo­je życie i doszedłem do wnios­ku, że jest po pros­tu fik­cją, że przyb­rałem ima­ge, chcieć mieć choć je­go na­mias­tkę, chy­ba o to chodzi, a może co in­ne­go, nie umiem wytłumaczyć. Trze­ba też było po­woli wpro­wadzić w życie ucie­czkę, w końcu Leyasu zacząłby po­dej­rze­wać, że się nie starzeję, wca­le nie zmieniam, już oczy wys­tar­czająco przyp­ra­wiały go o głowienie się nad moją osobą. Po­woli to zaczy­nało być cho­re.. Gdy wy­pyty­wał o mo­je wcześniej­sze życie, dlacze­go przy­byłem do te­go mias­ta z małej wios­ki zwa­nej Aemon. Ta­ki stan rzeczy nie był mi ani trochę na rękę. Nie miałem ocho­ty mówić o tym co daw­niej, włosy by mu chy­ba dęba stanęły no i po za tym po co miał do­ciekać i zo­rien­to­wać, się iż w is­to­cie nie jes­tem człowiekiem na ja­kiego wyglądam ? Dla mnie naj­ważniej­sze było, że nie byłem głod­ny, nie nudziłem się, a to co on myślał było w pew­nym stop­niu bez znacze­nia. No i jak wiado­mo, te­go kwiatu pół światu, w każdej chwi­li mogłem prze­nieść się gdzie in­dziej, zos­ta­wiając go. Tyl­ko żeby odejście było ta­kie pros­te, właści­wie było, ale cze­mu nie za­bawiać się w grę po­zorów? Cze­mu nie po na­pawać bólem je­go wijące­go ciała? Tak, to zde­cydo­wanie był dob­ry po­mysł i pełny chęci po pros­tu zes­koczyłem z dachu i wszedłem do środ­ka, już miałem wizję je­go roz­człon­ko­wane­go ciała. Po­tem zaś krzyk je­go ukocha­nej rodzin­ki, równie chci­wej co on sam.
Wchodząc do po­koju gdzie spał wraz ze swą małżonką mu­siałem niez­wykle uważać. Już kiedyś wspo­minał, że ni­komu w pełni nie ufa i zro­bił pułapkę w pos­ta­ci słowiczej podłogi, która wy­daje śpiew gdy się na nią na­dep­nie. Trze­ba było się tyl­ko zo­rien­to­wać co do umiej­sco­wienia. Mu­siałem za­tem stąpać de­likat­nie niczym mo­tyl, jak kot na łowach. Nie po­wiem, żebym był w pełni dum­ny z te­go jak to ro­bię, bo za­bija­nie włas­ne­go pa­na przeczyło ko­dek­so­wi Bushi­do, zdałem so­bie jed­nak sprawę, że ani trochę nie mam za­miaru go przes­trze­gać, że nig­dy w pełni nim nie kiero­wałem. Po­mimo te­go, że zwa­no mnie sa­mura­jem, w ser­cu wca­le nim nie byłem. Idąc więc ko­rytarzem w głowie mi­gały mi przeróżne ob­ra­zy je­go uśmier­ce­nia, naj­lep­szym wy­dał mi się jed­nak po pros­tu po­derżnąć gardło a po­tem roz­człon­ko­wać je­go ciało, na drob­ne ka­wałki. Ot­wierając su­wane drzwi, które wca­le nie sta­wiały opo­ru i prak­tycznie były bezgłośne ob­li­załem us­ta przyglądając się te­mu sta­remu pry­kowi, który cza­sy świet­ności swej uro­dy daw­no miał za sobą, ale nap­rawdę łeb na kar­ku. Spodziewałem się jed­nak, że mo­ja obec­ność nie zos­ta­nie całkiem niezauważona, tak też się stało, oczy Leyasu roz­warły się w zdzi­wieniu gdy spoj­rzał zas­koczo­ny, jak trzy­mam dłoń na ręko­jeści ka­tany. Us­ta zaczęły mu drżeć jak u osi­ki. Dzi­wiło mnie tyl­ko cze­mu nie próbu­je wal­czyć, cze­mu nie krzyczy tyl­ko pat­rzy jak­by rażony pioru­nem. Do­tarła do niego prze­rażająca świado­mość, że był całko­wicie bez­bron­ny, je­go uz­bro­jenie leżało po dru­giej stro­nie po­koju, w od­po­wied­nim do te­go miej­scu, a po dru­gie wie­dział jak działam, że nie mam so­bie równych, dla­tego pos­ta­wił właśnie na mnie. Prze­liczył się jed­nak co do wier­ności, właśnie te­raz od­krył swój fa­tal­ny błąd, przyjął diabła pod swój dach. Wca­le nie czułem wyrzutów, nie ob­chodziło mnie co ten człowiek czu­je. Zag­rażał mi, może nie bez­pośred­nio lecz spra­wiał, że wieść mogła ro­zejść się bar­dzo szyb­ko, był osobą wpływową, nie mogłem od tak odejść, szu­kałby mnie. Dla­tego też pos­ta­nowiłem załat­wić to w ta­ki a nie in­ny sposób. Nie zdążył na­wet wy­dać z siebie krzy­ku, gdy wbiłem mu klingę w brzuch na dokładkę przekręcając. Zbyt­nio nie przejąłem też tym, że je­go ręka spadła na moją twarz i za­bar­wiła ją na czer­wo­no. Gdy zaś wyjąłem narzędzie zbrod­ni krew trysnęła już bez opa­mięta­nia, a ja na­wet nie miałem wyrzutów su­mienia, na­wet ser­ce moc­niej nie za­biło. To za­razem plus jak i mi­nus mo­jej egzys­ten­cji, po­mimo przy­wiąza­nia i uwiel­bienia do ko­goś, gdy trze­ba było nie miałem su­mienia ani obiek­cji przed roz­pru­ciem, poćwiar­to­waniem. To chy­ba czy­niło ze mnie per­sonę o ciężkim oby­ciu, ludzie nie wie­dzieli cze­go się po mnie spodziewać i po­wiem szczerze, że często mnie to nakręcało. Świado­mość, że jest się od ko­goś sil­niej­szym, ważniej­szym, niep­rze­ciętym, wyjątko­wym, ah uwie­rzcie to działa jak nar­ko­tyk.
Po chwi­li upuściłem je­go mar­twe ciało, głowa przechy­liła na bok łypiąc na mnie sze­roko roz­warty­mi oczy­ma. Błys­kało w nich jeszcze niedo­wie­rza­niem. Po­wiadają, że ka­tana jest duszą sa­mura­ja, jej odzwier­cied­le­niem. Jeśli to praw­da, to mo­ja jest wyjątko­wo krwa­wa i egois­tyczna. Opuściłem dłoń z mie­czem a krew z niego trysnęła na podłogę ro­biąc czer­wo­ny ślad. Otarłem wie­rzchem dłoni twarz, acz niewiele to dało, miałem w su­mie te­go świado­mość, zaś zbroczo­ne krwią ki­mono, wca­le w tej chwi­li nie od­wra­cało ode mnie uwa­gi po­ten­cjal­nej is­totki, która by tę scenę widziała. Zos­tała jeszcze je­go żona, a po­tem ich urocza córeczka, tej mi trochę było szko­da, bo­wiem niep­rze­ciętną urodą się cecho­wała. Z Pa­nią Naomi poszło równie szyb­ko co z jej mężem. Łzy ani jed­nej nie uro­niłem wychodząc z ich sy­pial­ni po­woli, mo­zol­nie zdążając do po­koju pa­nien­ki Hi­karu. Przek­raczając próg jej po­koju nie spodziewałem się aku­rat ta­kiego wi­doku. Spała spo­koj­nie, z włosa­mi roz­sy­pani wokół głowy, niektóre he­bano­we kos­my­ki spływały po jej ra­mionach uka­zując ko­goś na wzór nim­fy. Każdy mężczyz­na po­wie­działby, że jest śliczna, wręcz prze­piękna, niczym kwiat lo­tosu, pływający po taf­li je­ziora. Szko­da, że właśnie miałem te cu­do zwa­ne pięknem uni­ces­twić, spla­mić krwią. Tyl­ko pod­czas wbi­jania ka­tany w jej ser­ce, coś we mnie drgnęło, jak­by zapłakało, równie szyb­ko jed­nak minęło, wraz ze spoj­rze­niem na jej już mar­twe ciało. Nic nie poczuła, nie zo­rien­to­wała się na­wet. Cho­ciaż ty­le byłem wi­nien tej młodej dziew­czy­nie, co led­wo weszła w wiek doj­rze­wania. Za­pew­ne niedługo zos­tała by wy­dana za ko­goś wy­sokiego rangą, miała dzieci, rodzinę. Nie wiem co mną kiero­wało, ale pa­miętam, że klęknąłem i kil­ka ra­zy pogładziłem ją po tych pięknych długich włosach żeg­nając, cze­go nig­dy nie czy­niłem. Od­chodząc obej­rzałem się tyl­ko raz, a po­tem już nie wa­hałem.

SA­MURAJ W ZA­KAZA­NYM MIEŚCIE

Miesiące wędrówki przy­wiodły mnie do Chin, nig­dy prze­nig­dy nie przy­puszczałbym, że znajdę się właśnie tu­taj. Z miej­sca jed­nak po­kochałem ten kraj, po­mimo te­go, że ludzie pat­rze­li na mnie raczej krzy­wo. Po pros­tu nie pot­ra­fili zro­zumieć dlacze­go zna­lazłem się w kra­ju, który do­dat­ko­wo wca­le nie był w dob­rej ko­mity­wie z moim rodzi­mym. Nikt jed­nak nie miał od­wa­gi mnie zaata­kować, przy­naj­mniej przez długi czas tak było. Nig­dy nie byłem is­totą, która z po­korą zno­siła zniewa­gi. Nie poz­wa­lałem z siebie kpić, szydzić, czy mówić niep­rzychyl­nie. Moim obo­wiązkiem było dbać o to, by ludzie się mnie oba­wiali, czu­li res­pekt, sza­nowa­li. Na­wet jeśli mu­siałem użyć mie­cza do przywróce­nia dob­re­go imienia, ro­biłem to, bo tak trze­ba było. Gdy już go do­byłem to nie było od­wro­tu, mu­siał spłynąć krwią, oczy­wiście nie moją własną. Wychodząc wraz z człowiekiem co mnie znieważył pełen byłem op­ty­miz­mu, har­dości ducha i te­go, że wyg­ram, nie miałem pod­staw myśleć inaczej, by­naj­mniej też nie było w tym nic z niedo­ceniania prze­ciw­ni­ka. Po­tyczka nie trwała długo, nie był dla mnie prze­ciw­ni­kiem, na­wet jeśli w tej oko­licy uchodził za naj­lep­sze­go wo­jow­ni­ka. Jak wi­dać duch mo­jej ka­tany i mo­je umiejętności były sil­niej­sze od niego. Nie przyuważyłem tyl­ko jed­ne­go, że całe zajście oglądał sam ce­sarz, który aku­rat prze­mie­rzał ową drogę dążąc do jed­ne­go z panów ziem­skich, czy in­nej ważnej oso­bis­tości. Tłum ja­ki nag­le się zeb­rał był zbyt duży, jak na ga­piów, zwykłej po­tyczki. Szyb­ko wzro­kiem wyłapałem lek­tykę, a po­tem osobę, która z niej wyszła, wraz z dwójką wo­jow­ników. Oczy­wiście, szyb­ko po bar­wach pojąłem z kim mam do czy­nienia, bo­wiem zna­jomość Chińskich obyczajów i wie­rzeń, nie była mi ob­ca. Eunucho­wie unieśli na powrót tran­sport i cze­kali na to, aż wład­ca powróci. Pat­rząc na je­go twarz, su­rową acz bijącą mądrością z oczu, nie mogłem poczy­nić nic in­ne­go jak ukłonić się sta­rym dwor­skim zwycza­jem, w imię przy­wita­nia ko­goś wyżej stojące­go w hierar­chii ode mnie. Spodziewałem się cze­goś niedob­re­go, że wy­wiąże się z te­go niemiła sy­tuac­ja i będę mu­siał się uciec po­now­nie do zmiany miej­sca za­mie­szka­nia, co nie było mi ani trochę w smak. Gdy w końcu Xiang Ho stanął prze­de mną. Nie po­wiem by to było na wy­ciągnięcie ręki, bo trochę metrów jed­nak z prze­zor­ności nas dzieliło. To co w następnych chwi­lach usłyszałem kom­plet­nie zbiło mnie z tro­pu i wsu­wając z pow­ro­tem os­trze do sayi ogar­niały mnie przedziw­ne myśli, a prze­de wszys­tkim jed­na, że to ja­kiś żart. Jed­nak nim nie był, bo już chwilę po­tem wędro­wałem wraz z or­sza­kiem, otoczo­ny wyśmieni­tymi ce­sar­ski­mi wo­jow­ni­kami, nie ufa­no mi. Na­wet nie miałem pojęcia skąd wy­nika te zain­te­reso­wanie, skąd ta od­wa­ga by wpro­wadzić, mnie w świat Za­kaza­nego Mias­ta. Nie wiem ile cza­su prze­mie­rza­liśmy te­reny państwa, pa­miętam jed­nak, że bar­dzo długo, zdążyłem na­wet za­pom­nieć, o co tak nap­rawdę chodzi, bo cho­ciaż nie ufa­li mo­jej oso­bie, to oka­zywa­li sza­cunek i prostą up­rzej­mość. Przes­tałem się oba­wiać, że może chodzić o coś niemiłego, co nie zmienia fak­tu, że byłem ciekaw, naj­gor­sze było, to iż nie miałem pra­wa o nic py­tać. W końcu uj­rzałem wro­ta Za­kaza­nego Mias­ta, które z głośnym brzękiem roz­warły się i ogłoszo­no powrót ce­sarza. Nie po­wiem bym czuł się dob­rze. Po­nieważ czułem się jak zwierzę wys­ta­wione na po­kaz. Szedłem z dłońmi scho­wany­mi w ręka­wach, z przym­knięty­mi oczy­ma pogrążony w roz­myśla­niach. Mu­siałem zacho­wać fa­son, nie pod­dać się złości, która zaczy­nała we mnie po­woli na­ras­tać, gdy co i rusz słyszałem ja­kieś szep­ty mówiące o mo­jej oso­bie. Przechodząc przez główny plac kil­kakrot­nie spiąłem się będąc gotów do ata­ku, ob­serwo­wała mnie cała ar­mia. W ta­kich mo­men­tach może ogarnąć zwątpienie, zdjąć strach. Może i jes­tem dob­ry, ale nie na ty­le by sta­wić opór ty­siącom wo­jow­ników. W końcu weszliśmy do pa­wilo­nu Taihe­dian, wo­jow­ni­cy się wy­cofa­li, eunucho­wie usunęli do swoich obo­wiązków. Gdy usiadłem w cha­rak­te­rys­tyczny sposób a Xiang zaczął mówić, po raz ko­lej­ny zos­tałem zas­koczo­ny. Je­go zachcian­ka nie była ty­powa, po­wie­działbym wręcz wy­myślo­na dla włas­nej za­bawy. Miałem zmie­rzyć się z je­go trze­ma naj­lep­szy­mi wo­jow­ni­kami, o sławie le­gen­darnej. Po usłysze­niu ich imion tyl­ko się uśmie­chnąłem. Wal­ka to mój żywioł, nie mogłem za­reago­wać inaczej. Oczy­wis­tym też było, że dos­tanę czas na przy­goto­wanie i od­poczy­nek, na pot­rze­by wi­dowis­ka uszy­to mi na­wet no­we sza­ty, spec­jalne ele­men­ty mające wspierać w bo­ju. Zap­roszo­no kil­ku wiel­możnych panów a sa­me przy­goto­wania trwały do­syć długo. W tym cza­sie nie mogłem się nig­dzie ruszyć bez "ochro­ny" co ja­kiś czas wzy­wany przed ob­licze Ho, który był wyjątko­wo ciekaw­skim człowiekiem. Na­wet nie wie­dział ile kłam­stwa wte­dy wypłynęło z mych bla­dych ust.
W końcu nad­szedł dzień w którym miałem zmie­rzyć się z owy­mi trze­ma wo­jow­ni­kami. Po­wiem szczerze, że dużo o tym myślałem, o tym co umieją, ja­ki jest ich styl wal­ki przy bliższych oględzi­nach, bo zna­jomość da­nej oso­by to nie wszys­tko, a prze­cież nie wie­działem nic więcej o tym w ja­ki sposób wal­czą. Słyszałem tyl­ko le­gen­dy. Pier­wszym moim prze­ciw­ni­kiem oka­zał się Huang, wo­jow­nik ok­rzyk­nięty mis­trzem Ha­labar­dy. Nasze bro­nie dzieliła do­syć spo­ra różni­ca, prze­de wszys­tkim w si­le rażenia. Mu­siałem wy­kazać więcej spry­tu, niż przy in­nym rodza­ju bro­ni. Miał większe po­le ob­ro­ny, trud­niej było dot­rzeć, ale z dru­giej stro­ny, jak już przełamało li­nię ob­ro­ny, prze­ciw­nik był twój, to długa i nieporęczna broń, przy­naj­mniej wed­le mo­jego gus­tu. No i te­go ile ra­zy miałem do czy­nienia z te­go ty­pu bro­nią. Udało mu się pop­rze­bijać mi ciu­chy, ale do ciała się na szczęście nie dos­tał. Kil­ka mi­nut zajęło mi dojście w je­go pob­liże, a po­tem wys­tar­czyło jed­no per­fekcyj­ne cięcie a głowa od­le­ciała, z tętnic trysnęła krew, która szyb­ko roz­lała się po ka­wałku pla­cu, bar­wiąc go jak i po części mnie w od­cień kar­ma­zynu. Je­go ciało szyb­ko up­rzątnięto, tak sa­mo jak i krew, którą po­zos­ta­wił. Ko­lej­nym moim prze­ciw­ni­kiem zos­tał Wang, wyszko­lony w wal­ce Szablą Dao. Wca­le nie byłem zas­koczo­ny widząc go w opan­cerze­niu, co tyl­ko spra­wiło, że us­ta wy­gięły mi się w par­szy­wym uśmie­chu, im trud­niej tym le­piej. Tu­taj jeszcze trze­ba plus przyz­nać, za czer­woną kitę przy ręko­jeści, która zmy­lała prze­ciw­ni­ka, wys­tar­czyło ją ig­no­rować, co nie było do końca ta­kie pros­te. Tu­taj już kil­ka ciosów się nie udało, dużo dłużej szła mi wal­ka niż z pop­rzed­nim, broń bar­dziej przys­to­sowa­na, do mo­jej, mniej dys­tanso­wa jak Ha­labar­da. Co spra­wiało, że prze­ciw­nik był dla mnie trud­niej­szy. Jed­nak i on nie sta­wiał mi zbyt długo opo­ru, cho­ciaż trze­ba przyz­nać, że do­syć długo wyt­rzy­mał. Wy­korzys­tałem mo­ment gdy się za­machnął ro­zorałem mu klatkę pier­siową aż po brzuch, gdzie dla lep­sze­go efek­tu wbiłem miecz. Po raz wtóry trysnęła krew i znów zos­tałem nią ochla­pany, co tyl­ko do­dawało mi upior­niej­sze­go wyglądu. Ko­lej­ne ciało zos­tało usu­nięte a miej­sce wal­ki umy­te. Zadzi­wiające było jak szyb­ko się z tym uwinęli. Zda­wało mi się jak­by wszys­cy wstrzy­mywa­li od­dechy, nie mogąc wyt­rzy­mać tej całej dziw­nej far­sy, ich za­cieka­wienie chy­ba sięgało ze­nitu, a może strach, że w grun­cie rzeczy ich wo­jow­ni­cy są słabi. To już jed­nak nie był mój prob­lem, mu­siałem wyg­rać by przeżyć, nie zniósłbym po­rażki, nie przyjął jej do siebie i wo­lał by mnie do­bito. Tym­cza­sem uniosłem głowę i spoj­rzałem na trze­ciego wo­jow­ni­ka, już bez krzty emoc­ji w oczach, no może jakąś pus­tką w nich świ­tającą. Han, uz­bro­jony w Chiński miecz obu­sie­czny i całe opan­cerze­nie, stał i cze­kał na roz­poczęcie wal­ki. Naj­trud­niej­szy, ale wo­jow­nik po po­kona­niu które­go można mieć og­romną sa­tys­fak­cję. Prze­cież gdy po­konu­jesz ko­goś, kto jest naj­lep­szym wo­jow­ni­kiem króles­twa, możesz czuć się kimś, tyl­ko cze­mu ja te­go nie doświad­czałem? Dlacze­go gdy nasze klin­gi się krzyżowały nie od­czu­wałem cze­goś na wzór ra­dości, eufo­rii? Gdy w końcu je­go mar­twe ciało opadło na ziemię, nie czułem w so­bie nic. Mając wrażenie, że właśnie zap­rze­paściłem resztki duszy, ja­kie jeszcze we mnie tkwiły. Do­piero te­raz pojąłem fakt, że jes­tem po pros­tu mor­dercą, wo­jow­ni­kiem, który nie może oka­zywać słabości, nig­dy. Stałem pot­wo­rem zbi­jającym bez chwi­li wa­hania, w imię cze­go? Oczy­wiście włas­ne­go za­kicha­nego dob­ra, po co przej­mo­wać się in­ny­mi? Czy jed­nak się mylę, obudziłem to co we mnie drze­mało od daw­na? Pod­czas gdy pa­nowało po­rusze­nie ja stałem na środ­ku, ot­wierałem i zgi­nałem pal­ce na ręko­jeści, sta­rając się ja­koś os­woić z myślą - jes­tem naj­lep­szy. Tyl­ko cze­mu upar­cie w mej głowie kołatało się - Co te­raz? Od­po­wiedź na­deszła chwilę po­tem gdy zbroczo­ny krwią zer­knąłem na ce­sarza, który właśnie oz­najmiał, że zos­taję je­go ochro­nia­rzem, inaczej nie wyjdę stąd żywy? Py­tanie, tyl­ko czy chciałem od­chodzić. Se­kundę zajęło mi wsu­nięcie os­trza w saiyę i rusze­nie za władcą, po­tem zaś na zasłużony od­poczy­nek, nie świętowałem.

AH SŁOD­KA XIULAN

Wiesz, mówi się, że miłość pot­ra­fi być śle­pa, pot­ra­fi głupia być, lecz mal.o kto by po­wie­dział, że ktoś pos­ta­nowi za­ryzy­kować życiem dla ko­goś ta­kiego jak ja. Sam na­wet tak nie uważałem, do cza­su. Do pew­ne­go dnia gdy to w no­cy usłyszałem szczęk zam­ka i jak po­rażony prądem usiadłem. W mro­ku błysnęły złote gra­wery na czar­nej ka­tanie głoszące słowa "Czar­ny Lo­tos". To była nor­malna reak­cja, mógł to być ktoś chcący skrócić mnie o głowę a zo­baczyłem? Słodką dziewkę z kar­mi­nowy­mi us­ta­mi, bladą,cerą z roz­puszczo­nymi włosa­mi sięgający­mi do pa­sa. Niczym ja­kaś zja­wa stała prze­de mną a jej oczy wy­rażały nic więcej jak uwiel­bienie, które tyl­ko prze­lało czarę mo­jej go­ryczy. Wnios­ko­wałem po tym, że na­wet pot­wo­ra można kochać, cho­ciażby od pier­wsze­go wej­rze­nia. Gdy wyszep­tała mo­je imię wie­działem, że mogę te­go pożałować, lecz ktoś ta­ki jak ja mógł się nie sku­sić. No na wszel­kie bóstwa, możecie mnie po­ciąć nie udałoby mi się to. Swoją drogą na­wet nie chciałem. Tam­ta noc z pew­nością zos­ta­nie w moim ser­cu na zaw­sze ja­ko ta naj­bar­dziej wstrząsająca, bo słod­ka Xiulan o zgro­zo ruszyła mo­je ser­ce, od in­nej stro­ny, po­kazała coś cze­go nieg­dyś nie znałem - miłość. Wie­rzcie mi lub nie, na­wet ja jes­tem do niej zdol­ny. Po­tem z utęsknieniem cze­kałem ko­lej­nej no­cy spędzo­nej z nią. Gdy byłem sam niemal wa­riowałem, bo tak nap­rawdę słod­ka czar­nowłosa nig­dy w pełni nie byłaby mo­ja. To mnie bo­lało, na­leżała do ni­kogo in­ne­go jak ce­sarza. Jed­na z je­go ulu­bienic, ukocha­nych kon­ku­bin. Miała urodzić mu sy­na. Nie pot­ra­fię zliczyć tych ra­zy, połykałem jedną wielką gurdę ścis­kającą mi gardło. Nie pot­ra­fiłem w to uwie­rzyć, byłem zaz­dros­ny, każdy mój nerw drżał z tęskno­ty za jej do­tykiem, dop­ro­wadzała mnie do białej gorączki. Lecz ko­lej­nej no­cy nie było, kil­ka dni później gdy chciała się do mnie wym­knąć złapa­no ją a po­tem zgładzo­no za nieoka­zanie posłuszeństwa wład­cy. Po raz ko­lej­ny jak­by mo­je ser­ce się za­padło w cze­luść, niez­dolne do ja­kiego­kol­wiek, ciepłego uczu­cia. Naj­gor­sze było to, że Xiang mówił o tym, z ta­kim spo­kojem, jak­by to było coś nor­malne­go, pot­rzeb­ne­go. Nie pot­ra­fiłem jed­nak już na niego inaczej pat­rzyć, jak na naj­gor­sze­go wro­ga, ko­goś kto odeb­rał mi coś naj­cenniej­sze­go, mógłbym sprze­dać w tam­tym mo­men­cie duszę, by diabeł zab­rał go do siebie, a od­dał piękną Xiu.
Nie raz nie dwa wal­czyłem z chęcią od­cięcia mu głowy, po­tem osadze­niu cho­ciażby na ta­kiej Ha­labar­dzie, i przejść trium­falnie przez plac. Fakt, to było głupie, za­pew­ne by mnie uśmier­co­no, ale co z te­go sko­ro do­konałbym zem­sty? To było tak pas­kudne uczu­cie roz­ry­wające od środ­ka, że co­raz bar­dziej w nim się zat­ra­całem, mil­czałem by po­tem w sa­mot­ności złorzeczyć, płakać i załamy­wać ręce nad własną niemocą. Cze­mu nie pot­ra­fiłem uni­ces­twić te­go człowieka, cze­mu się wa­hałem? W końcu pew­ne­go dnia, gdy podjąłem de­cyzję moc­no świeciło słońce, chy­ba pa­nowała susza, a my mi­mo wszys­tko szliśmy po par­ku Jin­gshan, który ob­fi­tował w zieleń, on miał wszys­tko co chciał, mi na­wet miłość odeb­ra­no. Nie pot­ra­fiłem znieść tej myśli, zżerała mnie od środ­ka jak upier­dli­wy kor­nik. Pan, miał jed­no swo­je ulu­bione miej­sce, całko­wicie zak­ry­te przed wzro­kiem in­nych, o którym wie­dzieliśmy tyl­ko my, in­ni po pros­tu nie spodziewa­li, się iż to właśnie te. Owa­dy niemiłosier­nie bzyczały a ja byłem strasznie zde­ter­mi­nowa­ny, by poz­ba­wić go życia, by po­niósł karę za to co zro­bił, na­wet jeśli ja miałem po­nieść ją później. Wte­dy po raz ko­lej­ny mo­je ręce za­biły, po raz ko­lej­ny zos­tały naz­naczo­ne po­soką jak ja­kimś tro­feum. Zaw­sze byłem i będę po pros­tu mor­dercą, inaczej naz­wać mnie nie można. Na­wet jeśli zwróci­li by mi ją całą i żywą, gdy­by stał się ten cud, nie zmieniłoby to te­go kim jes­tem - Ya­sha­maru z Aemon, pog­romcą życia.
Nim zna­leźli ciało ce­sarza, ja wym­knąłem się z za­kaza­nego mias­ta biorąc jed­ne­go z wie­rzchowców mi przydzielo­nych. Ka­ry, o pięknej czar­nej i bar­dzo buj­nej grzy­wie, zaw­sze miałem do niego sen­ty­ment. Pod­czas siodłania, zas­ta­nawiałem się ile mam cza­su na odejście nim się zo­rien­tują i stwier­dzą, że win­nym jes­tem właśnie JA, czy to z po­wodu nie do­pil­no­wania czy też, że sa­memu do­puściłem się te­go ha­nieb­ne­go czy­nu. Wy­jeżdżając z mias­ta pod pre­tek­stem zle­cenia nie pot­ra­fiłem pow­strzy­mać drżenia rąk, które było niezauważal­ne z po­wodu te­go, że wie­rzcho­wiec trząsł mym ciałem pod­czas biegu. Nikt nie nab­rał po­dej­rzeń, ni­komu nie wy­dało się dziw­ne, że po raz pier­wszy wy­jeżdżam bez Ho. Jak dob­rze prze­widziałem, ziemia była strasznie sucha i wzniecała tu­many pia­chu, ale nie zat­rzy­małem się, ani na chwilę, po­mimo łez, które spływały po moim po­liczku, po raz pier­wszy w życiu płakałem, na­wet ja­ko dziec­ko nig­dy mnie się to nie zdarzyło, na­wet gdy rodzi­ce zer­wa­li kon­takt i na dobrą sprawę nie wie­działem, co się z ni­mi dzieje. Te łzy były szcze­re jak nig­dy, mo­je uczu­cia tak sil­ne jak nig­dy, uciekałem przed wszys­tkim co mi ją przy­pomi­nało. Mu­siałem.
0 x
ODPOWIEDZ

Wróć do „Piszemy o wszystkim!”

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości