Tradycyjny offtop - można tutaj swobodnie rozmawiać na temat forum, rozgrywki, tematyki, albo nawet o tematach zupełnie z innej beczki. Ogólnie - piszta, co chceta!
Natsume Yuki
Postać porzucona
Posty: 1885 Rejestracja: 11 lut 2015, o 23:22
Wiek postaci: 31
Ranga: Nukenin S
Link do KP: viewtopic.php?f=33&t=199
GG/Discord: 6078035 / Exevanis#4988
Multikonta: Iwan zza Miedzy
Post
autor: Natsume Yuki » 30 maja 2017, o 20:06
- Hejże, pobudka!
W zacienionej przez grube zasłony sypialni nagle rozległ się huk otwieranych z impetem drzwi. Do środka powoli wkroczyła młoda kobieta, odziana w zwykły, męski strój roboczy. Nawet mimo nie-wielkiej ilości światła dało się dojrzeć jej niecodzienną urodę – wąską twarz o nieznacznie zaostrzonych rysach, kształtnych łukach brwiowych i wąskich ustach, obecnie skrzywionych w szyderczym uśmiechu. Ciemne oczy dwudziestodwulatki spoczęły najpierw na łóżku, na którym widać było mnóstwo poduszek i kilka warstw wszelakich kołder, a później powędrowały w kierunku przysłoniętego okna. Sycząc z niezadowoleniem, podeszła do kotar tak szybko, że jej długie, czarne włosy zafalowały w powietrzu, i jednym szarpnięciem rozsunęła materiał, wpuszczając silne promienie karaibskiego słońca do wnętrza pomieszczenia.
Dziewczyna stanęła obok łóżka i oparła dłonie na talii, gromiąc wzrokiem osobę leżącą na łóżku.
- Panno Joanne Joestar, na litość boską, czy naprawdę zamierzasz spędzić cały poranek, kisząc się w pościeli i zajmując się dosłownie niczym użytecznym?
Kołdry nagle się poruszyły i rozsunęły, ujawniając ukrytą między nimi personę. Była to dwudziestoletnia dziewczyna o długich, kręconych, rudych włosach, obecnie zasłaniających połowę jej twarzy. Joanne, bo tak nazwała ją przybyszka, powoli podniosła się do pozycji półsiedzącej i potarła dłonią okolice skroni, przy okazji przysłaniając oczy barwy jasnego złota przed wszędobylskim światłem słonecznym.
- Livia… - szepnęła, wypatrując ciemnowłosej. – … która jest godzina?...
- Niedługo będzie południe, leniwcu, ruszże wreszcie tyłek! To, że dziś masz dzień wolny, nie oznacza że masz prawo marnować cały czas na spanie!
Joanne parsknęła śmiechem.
- Nie, żebyś sama to robiła gdy tylko masz okazję.
Livia spróbowała utrzymać surowy wyraz twarzy, lecz nie udało jej się to. Najpierw na jej ustach pojawił się tłumiony uśmiech, by po chwili skończyło się na bezczelnym wyszczerzeniu zębów. Ciemnowłosa podeszła do gramolącej się z łóżka Joanne i trąciła ją pięścią w ramię.
- No już, Jojo, wstawaj. Trzeba się zająć mieszkaniem, zanim przybędą goście Twojego ojca. Poza tym, zapomniałaś że dzisiaj mamy dość ważny dzień?
Na twarzy rudowłosej pojawił się wyraz lekkiego zaskoczenia, który przeszedł najpierw w zamyślenie, a ostatecznie – w szok wymieszany z radością.
- O kuźwa, zapomniałam! Przecież dziś…
Livia ponownie błysnęła białymi zębami, uśmiechając się szeroko.
- Dokładnie. Dziś zawija Pearl of the Crown. Miło będzie znów zobaczyć Joela, prawda?
Joanne zerwała się z łóżka na tyle szybko, na ile tylko była w stanie, i ruszyła w kierunku szafy. Chociaż w teorii miała służącą, która mogła jej pomóc w wyborze stroju, dziewczyna zawsze wolała samej dobierać swoje ubrania, gdyż, jak twierdziła, „nie jest na tyle rozpuszczoną pannicą by polegać we wszystkim na pracownikach domu”. Inna sprawa, że dwudziestolatka zazwyczaj preferowała stroje robocze zamiast pięknie wyszytych sukni, które pasowałyby do jej statusu społecznego, czym zwykła doprowadzać swojego ojca do szału. Podobnież niezbyt były mu w smak treningi fizyczne, które bardzo lubiła, ale starał się nie wchodzić swojej córce w drogę do spełniania swoich pasji. Czym zresztą znacząco się różnił od większości arystokratów, którzy woleliby wychować swoje córki na damy i wydać je wielkim panom, by samemu coś z takiego mariażu chapnąć. Dlatego podczas gdy większość jej rówieśniczek paradowała w gorsetach i szerokich spódnicach, panna Joestar zwykła wdziewać zwykłą, szarą koszulę, spodnie zapinane paskiem z klamrą, pończochy, trzewiki i wiązaną sznurkiem kamizelę. Strój ten, choć prosty, idealnie pasował do dziewczyny i podkreślał jej smukłą figurę.
Joanne wyszła zza parawanu, na którym zostawiła swoją koszulę nocną, i pokazała się Livii. Czarnowłosa przekrzywiła głowę, przyglądając się przyjaciółce krytycznym wzrokiem.
- Nieźle, nieźle – dziewczyna kiwnęła głową, zadowolona. - Co prawda jak zwykle nie da rady rozpoznać, że jesteś córką arystokraty, ale ten strój bardzo Ci pasuje.
Jojo wyszczerzyła zęby, specjalnie stając w quasi-uwodzicielskiej pozie, po czym kiwnęła dłonią i razem z Livią opuściły pomieszczenie.
Pokój Joanne znajdował się na piętrze, na które prowadziły szerokie schody łączące parter z antresolą. Pomieszczenie na dole zaś było połączeniem przedpokoju i wytwornego salonu, w którym rodzina Joestarów zwykła jeść posiłki przygotowane przez grupę najętych kucharzy, z szefem kuchni na czele. Zresztą, w willi rodu pracowało wielu służących i pracowników, jak przystało na domostwo sekretarza gubernatora Jamajki. Po licznych salach i pokojach mieszkalnych wielkiego domostwa codziennie przewijało się kilka pokojówek, co najmniej dwóch ogrodników, pomocnicy kuchenni, no i oczywiście – przewodzący całej służbie, pochodzący z kolonii holenderskiej Gerco van der Vaas , lokaj i majordomus w jednym.
Schodząc po stopniach, dziewczyna zauważyła swojego ojca, Brandona, siedzącego przy długim, wiśniowym stole i jedzącego tradycyjne brytyjskie śniadanie, złożone z kiełbasek, bekonu, fasoli i jajek. Szef kuchni doskonale wiedział, że pan Joestar lubił zjeść tłusty posiłek o poranku, by później nie odczuwać głodu przez długie godziny posiedzeń i spotkań z przedstawicielami innych państw kolonialnych, i upewniał się by zawsze mieć składniki potrzebne na zorganizowanie takiego dania. Joanne uśmiechnęła się i usiadła na krześle nieopodal Brandona, Livia zaś usiadła na niewielkim krześle nieopodal. Może i była przyjaciółką córki lorda Joestara, ale wciąż była ona zaledwie pracownicą posiadłości, i wedle zasad nie mogła siadać przy jednym stole ze swym państwem.
Wystarczyło kilkanaście sekund, by do dziewczyny podszedł jeden z pomocników kuchennych, przynosząc jej śniadanie złożone z chleba, kilku kawałków różnych gatunków sera, owoców, warzyw, kilkanaście plastrów domowego, wędzonego schabu, i jako uzupełnienie – mały dzbanek z herbatą i dwa naczynka, jedno z mlekiem, drugie z cukrem. Dziewczyna podziękowała uprzejmym skinieniem głowy i zajęła się posiłkiem. Jej ojciec uśmiechnął się pod wąsem i spojrzał na córkę, odkładając na moment sztućce.
- W końcu raczyłaś do nas dołączyć, córeczko.
- Zasiedziałam się i tyle – odparła Joanne, uprzednio przełykając przeżuwany kawałek sera. Jak była dzieckiem dosadnie ją nauczono, że nie można jeść i mówić jednocześnie. – Zaczytałam się w nowy tytuł Miltona. Paradise Lost jest rzeczywiście fenomenalne, tak jak wspomniałeś.
Brandon pokiwał lekko głową. Odetchnął lekko, spoglądając w stronę wejścia do willi, gdzie stał Gerco rozmawiający z ich szoferem, Gregorym. Następnie znów zwrócił się w kierunku rudowłosej.
- Żałuję, że nie będę w stanie znaleźć chwili by iść do portu. Joel z pewnością będzie miał dużo ciekawych opowieści…
- Przecież jest Twoim synem, zawsze będzie mógł Ci je powtórzyć.
Mężczyzna uśmiechnął się, przymykając oczy.
- Z tym może być w niedalekiej przyszłości problem… - Nagle uderzył się otwartą dłonią w czoło. – No tak, przecież ci nie wspominałem. W naszym domu zamieszka dwójka ludzi, jeden przejściowo, drugi… no, zapewne na stałe.
Przeczesał swoje szpakowate włosy i kontynuował.
- Pierwszy z nich to mój gość, szlachcic z Włoch, który jest starym znajomym gubernatora i który chciał odwiedzić Jamajkę. Co do tego, to akurat inicjatywa szefa, i nic na to nie poradzimy… chociaż, z tego co słyszałem, jest on dość barwną personą i nie będzie nam trudno nawiązać nici porozumienia. – Brandon parsknął śmiechem, gładząc się palcami po wąsach. – A co do drugiego… nie wiem czy pamiętasz mojego znajomego, Arthura Graya?
Joanne pogładziła dłonią czoło, wyszukując w umyśle nazwisko podane przez ojca. Faktycznie, nazwisko Gray obiło jej się o uszy, lecz w samym Port Royal było wielu ludzi o tym mianie, więc ciężko jej było spamiętać, który był który. W końcu jednak przypomniał jej się osobnik, którego mógł mieć na myśli Brandon – mężczyzna o brązowych włosach, były wojskowy, który obecnie był właścicielem jednej z plantacji cukru na niedalekiej wyspie. Często razem z jej ojcem wybierali się na polowanie na różne większe ryby, w tym ich największą zdobycz – rekina białego.
- Sir Arthur, pamiętam. Coś się stało?
Brandon podrapał się po potylicy, a na jego twarzy pojawił się wyraz będący mieszanką smutku i rezygnacji.
- Zmarł wczoraj rano. Podobno dorwała go jakaś dziwna choroba, która uderzyła nagle, i zabiła prawie natychmiast. Ale, wracając do tematu – nie miał testamentu, więc cały jego majątek przeszedł na jego brata, Alastora. Tym samym pozbawiając majątku i dachu nad głową jego syna, Jacoba. Postanowiłem pomóc chłopakowi i zaprosiłem go do pracy w naszym domu, w zamian udzielając mu miejsce do zamieszkania i wyżywienie. Wyglądało na to, że pogodził się z utratą schedy po ojcu, i przyjął to bardzo spokojnie. No, i zgodził się zamieszkać razem z nami. To dobry chłopak, nie powinien sprawiać problemów.
Joanne uniosła brwi w zaskoczeniu. Nowy domownik, tak nagle? Nigdy nie słyszała o tym, by sir Arthur miał syna, lecz jeżeli był on osobą podobną do swojego rodziciela, to czuła że w rzeczy samej nie będzie problemu z ich współpracą. Przyjaciel rodziny zawsze chętnie dzielił się swoimi doświadczeniami z czasów wojska z każdym, kto tylko miał ochotę posłuchać (tym chętniej, jeśli ktoś też postawił mu przy tym jakiś kufelek z czymś mocniejszym niż woda), był człowiekiem jowialnym i dobrze wychowanym. Jego śmierć, nie dość że podejrzana, była pewnie dużym ciosem dla jej ojca – w końcu nie miał on zbyt wielu ludzi, których mógł nazwać przyjacielem.
Do stołu podszedł powoli Gerco, skłaniając się lekko przed siedzącymi. Mężczyzna, mimo dość podeszłego wieku niemal sześćdziesięciu lat, wciąż trzymał się zaskakująco dobrze – jego szatynowe włosy i broda wciąż uparcie trzymały swój kolor, a jego postura nadal mogła wywołać zazdrość wielu ludzi mających mniej wiosen od niego.
- Lordzie Joestar – zaczął, znów się prostując. Joanne zawsze miała ochotę parsknąć śmiechem słysząc słowa lokaja, gdyż o ile jego bardzo niski głos był dość atrakcyjny, o tyle cały efekt był z miejsca niszczony jego ostrym, holenderskim akcentem. – Już czas, pana gość oczekuje w siedzibie gubernatora.
Brandon westchnął ciężko i podniósł się z krzesła, zostawiając pusty talerz i sztućce na blacie. Wziął tylko niewielką chustkę, którą otarł usta i palce.
- Oczywiście, już idę. Joanne, ty również powinnaś niedługo iść do portu, Pearl of the Crown zawinie może za niecałą godzinę. W porcie powinnyście też spotkać Jacoba, mówił że będzie was oczekiwać niedaleko tawerny „Randy Dandy”. Rozpoznasz go po tym, że często bywa nieobecny duchem. I po popielatych włosach, zwykle je zaczesuje do tyłu.
Dziewczyna kiwnęła głową, przeżuwając kawałek schabu. Gdy jej ojciec odszedł razem z Gregorym, sięgnęła po filiżankę, napełniła ją herbatą i opróżniła kilkoma haustami.
- No dobra, Livia, jeśli chcemy zdążyć na przybycie okrętu, będziemy musiały się pospieszyć. Gerco, mógłbyś poinstruować pokojówki żeby ogarnęły pokoje mój, Joela i dwa gościnne?
Stary lokaj skłonił się, przyjmując polecenie, i ruszył w kierunku pokojów służby by wykonać polecenie. Joanne zaś zerwała się na równe nogi i spojrzała na czarnowłosą Livię, która również wstała ze swojego siedzenia i przeciągnęła się. Wymieniły się spojrzeniami i kiwnęły jednocześnie głową.
- Chodźmy do portu. Musimy zgarnąć Jacoba i kopnąć mojego szanownego braciszka w dupę, że nie dawał znaku życia.
* * *
Nadeszło południe. Z nieba lał się istny żar, nawet bez jednej najmniejszej chmurki by jakoś zanegować tę godną katastrofy temperaturę. Dlatego właśnie przez te kilka godzin, gdy słońce znajdowało się najwyżej na niebie, ulice Port Royal zwykły pustoszeć, a ludzie udawali się na chwilowy odpoczynek, by nie wystawić się na zagrożenie przegrzania i udaru. Budowlańcy i rolnicy usadawiali się w specjalnych altankach, popijając robione na lewo przepalanki lub kupny rum, zwykli mieszkańcy osad udawali się do tawern (lub domów, jeśli nie przepadali za zgiełkiem i atmosferą przesiąkniętą alkoholem). Co do portów, sytuacja była jednak dość zróżnicowana – wszystko zależało od tego, czy do miasta miały przybyć jakieś okręty. Jeśli takowe się zbliżały, zazwyczaj okolice wciąż były pełne ludzi – czy to oczekujących na przybyszów, czy to mających za zadanie przymocować cumy i umożliwić pasażerom zejście z okrętu, a jeszcze inni – czekali, by móc rozładować towary.
Obecnie do portu nadpływały dwa statki: hiszpański galeon handlowy Como Estais Amigos z Santo Domingo, oraz brytyjski bryg Pearl of the Crown. Wpływały na dwa różne stanowiska, dzięki czemu łatwo było rozróżnić, który tłum czekał na który okręt. I nietrudno było też rozpoznać, na który z nich czekano bardziej – podczas gdy na olbrzymi okręt z kolonii Hiszpanów oczekiwało głównie kilkudziesięciu handlarzy z miasta i tabun pracowników, to przy molo łodzi pod banderą króla angielskiego, Karola II, czekało wielu obywateli różnych zawodów i statusów społecznych.
- Jak myślisz, zdążymy? – spytała Joanne, maszerując razem z Livią w kierunku wejścia do dzielnicy portowej.
- Najpierw pewnie zniosą towary. Zanim pozwolą wygramolić się załodze, minie jeszcze trochę czasu – stwierdziła czarnowłosa, zarzucając za ramię białą chustę, noszoną przez nią na szyi. – Powinnyśmy nawet zdążyć odnaleźć do tego czasu tego… jak mu tam, Jacoba.
Joanne kiwnęła głową. W sumie racja, dla kapitanów statków i zarządców w portach najważniejszy był ładunek, dopiero później patrzono na osoby które przebywały na pokładach. Westchnęła ciężko. Wygląda na to, że faktycznie będą musiały najpierw znaleźć ich nowego współlokatora, zanim będzie mogła spotkać się z dawno niewidzianym bratem. Przynajmniej tyle, że tawerna „Randy Dandy” znajdowała się praktycznie na wylocie uliczek prosto na kamienne wybrzeże portu, więc pozostało tylko znaleźć młodego Graya i udać się na odpowiednie molo.
- Jak myślisz, jaki jest ten syn plantatora? – spytała Livia, równając się z Joanne. Rudowłosa zwykła iść znacznie szybciej niż standardowy zjadacz chleba. – Twój ojciec wspomniał tylko o tym, że jest zwykle nieobecny…
Joanne wzruszyła ramionami, nie mając pojęcia co może odpowiedzieć towarzyszce. Naprawdę nie była w stanie odpowiedzieć, czego powinny się spodziewać. Potomkowie bogaczy zwykli być osobnikami snobistycznymi, nie potrafiącymi znieść sprzeciwu lub kogokolwiek kto miał inne zdanie niż on. Jednak zważając na to, że Jacob bez najmniejszego sprzeciwu przyjął do świadomości fakt, że jego ojciec nie żyje, a cały jego majątek po prostu przeszedł mu koło nosa… albo był osobą wyjątkowo uległą, albo był na tyle typem myśliciela, że nawet nie za bardzo to wszystko do niego dotarło. Tak czy owak, trudno było przewidzieć, jak się ułożą ich stosunki.
Obie kobiety dotarły do wejścia do portu, przechodząc obok kilku straganów z rybami i innymi towarami morskimi, jednego zamtuza, domu lichwiarza, no i rzecz jasna – tawerny „Randy Dandy”. Tam też obie zauważyły młodego mężczyznę siedzącego na drewnianej ławeczce nieopodal wejścia do szynku. Na oko mógł mieć może dziewiętnaście lat, sądząc z młodego wyglądu i bladej, lecz nienaruszonej żadnymi bliznami dojrzewania cery. Wedle opisu od Brandona, młodzieniec rzeczywiście miał popielate włosy zaczesane do tyłu, w świetle słońca przyjmujące barwę niedaleką bieli. Obecnie siedział, wspierając łokcie na udach i opierając głowę o splecione dłonie, sprawiając że wyglądał jakby albo spał, albo się modlił. Co też podkreślały zamknięte oczy.
Joanne podeszła powoli do mężczyzny i trąciła go dłonią. Ten początkowo nie zareagował, lecz po chwili uchylił powieki i spojrzał na dziewczynę. Oczy młodzieńca były koloru głębokiej zieleni, zaś samo spojrzenie było tak intensywne, jakby za ich pomocą skanował duszę rudowłosej. Jojo zamarła na chwilę, lecz dość szybko odzyskała animusz, nabrała powietrza do płuc i wsparła dłonie na biodrach.
- Jesteś Jacob Gray, prawda?
Siedzący uśmiechnął się lekko i podniósł do pozycji stojącej. Pod względem wzrostu prawie się niczym nie wyróżniał, lecz po jego budowie ciała widać było, że nieobca była mu praca fizyczna – nie był chodzącą górą mięśni, ale siły zapewne mu nie brakowało. Skłonił lekko głowę na powitanie, wspierając na moment dłoń na rękojeści noża myśliwskiego, wiszącego mu u pasa.
- W rzeczy samej, to ja. – Mówił cicho i hipnotyzującym tonem, a jego baryton był bardzo miły dla ucha. – A panie, jak wnioskuję, to Joanne Joestar i Livia Heder, zgadza się? Jestem zaszczycony, mogąc was w końcu poznać.
- Aż tak łatwo nas rozpoznać? – parsknęła cichym śmiechem Livia, zbliżając się do rozmówcy. Ten odpowiedział kolejnym delikatnym uśmiechem.
- Joanne Joestar, o oczach swoją barwą przypominających złoto Majów, i Livia Heder, o włosach gładkich jak jedwab i czarnych jak noc. Lord Joestar może i podał mi tylko podstawowy opis, ale te porównania pasują bardzo dobrze.
Joanne spojrzała z zakłopotaniem na Livię, która odruchowo pogładziła swoje włosy, i obie prawie jednocześnie podrapały się po skroni, nie wiedząc jak powinny zareagować na słowa Jacoba. Ten jednak zdawał się nie zwracać uwagi na dość niecodzienny wydźwięk swojej wypowiedzi, i poprawił noszoną na sobie ciemną kamizelę z materiału.
- Więc, gdzie teraz panienki zmierzają?
- Daj spokój z tymi panienkami, na litość boską, jesteśmy prawie rówieśnikami – mruknęła Joanne, strzelając spojrzeniem gdzieś w bok. – Mów nam po imieniu, to i my będziemy tak do Ciebie mówić.
- Ot, poeta – mruknęła pod nosem Livia, lecz wyglądało na to że tylko Jojo ją usłyszała. Albo Jacob po prostu to zignorował. Młodzieniec wzruszył ramionami i zamknął oczy na moment.
- Zgoda. Więc… gdzie zmierzacie?
Rudowłosa westchnęła ciężko. To będzie dość dziwny przypadek.
- Jeszcze musimy zahaczyć o port, mój brat jest jednym z marynarzy na Pearl of the Crown.
Gray kiwnął głową i bez słowa ruszył za Joanne i Livią, które zdążyły jeszcze spotkać się spojrzeniami i parsknąć śmiechem. Co jak co, ale nowy towarzysz z pewnością był osobnikiem, na którego sposób bycia nie było szans się przygotować. Cóż, zapowiada się coraz bardziej interesująco…
* * *
W momencie, gdy trójka dotarła do molo, z pokładu zniesiono już wszystkie co ważniejsze towary i załoga okrętu mogła spokojnie opuścić pokład. Rudowłosa prawie od razu zauważyła pośród marynarzy swojego brata, Joela – kwatermistrza i głównego doradcę kapitana, cieszącego się dużym szacunkiem wśród kompanów i zainteresowaniem licznych panien na wydaniu w Port Royal. I w sumie, nietrudno było im się dziwić – starszy brat Joanne rzeczywiście mógł być uznawanym niezwykle przystojnego, zarówno z twarzy, jak i z budowy ciała. Pierwsze, co się rzucało w oczy, to jego wzrost, szacowany na ponad 190 centymetrów – było to dużo nawet jak na warunki europejskie, ba, nawet Holendrzy, co zwykle byli wyżsi niż reszta społeczeństwa, musiała patrzeć w górę by spotkać spojrzenie blondyna. Dodatkowo, żeglarskie życie wyraźnie wpłynęło na jego kondycję fizyczną, obdarowując dwudziestoczterolatka pokaźną muskulaturą i siłą niczym młody tur. Wszystkie te mięśnie opinała lekko opalona skóra, pokryta licznymi bliznami po zacięciach i innych zajęciach wchodzących w trud morskiego życia – jak, na przykład, walka z piratami. Którzy, nomen omen, ostatnimi czasy bardzo się rozpanoszyli na wodach Karaibów.
Joel postawił stopę na kamiennym molo i widocznie odetchnął. Jemu również zaczynało się już tęsknić za stabilnym gruntem i spokojnym snem bez bujającego się okrętu, więc za każdym razem, gdy mógł zejść na ląd, autentycznie się cieszył. Rozejrzał się, szukając jakichś znajomych twarzy. Zwrócił swoją wysmaganą wiatrem, brodatą twarz w kierunku tłumu, a jego biało-błękitne oczy skanowały obecnych w porcie. W końcu zauważył zbliżających się Joanne, Livię i jakiegoś młodzieńca którego nigdy nie widział, i z szerokim uśmiechem ruszył na powitanie.
- Witaj w domu, braciszku – powiedziała radośnie rudowłosa, rzucając się w ramiona brata. Ten odwzajemnił uścisk i ucałował siostrę w policzek, po czym uścisnął również Livię, która zdawała się lekko zarumienić.
- Jo, Liv, nawet się nie wiecie jak się cieszę że was widzę – powiedział chrypliwie, zanosząc się następnie serdecznym śmiechem. – Tyle czasu czekałem, by znów wrócić do domu i opowiedzieć, co nas spotkało w podróży! Nie mówiąc już nawet o tym, że potrzebuję solidnego posiłku i odpoczynku, czegoś innego niż sucharki, rum i drewniana prycza. O tamtej bandzie bęcwałów – tu wskazał kciukiem na resztę załogi – nie wspominając.
Joanne dołączyła do śmiechu brata, Livia zaś z dużym trudem utrzymywała jakiekolwiek szczątki powagi. Gdy rodzeństwo się spotykało po dłuższej rozłące, zawsze tryskali radością i znakomitym humorem, i trudno było przy nich zachować kamienną twarz.
Joel spojrzał na popielatowłosego młodzieńca, stojącego obok dwóch dziewcząt, i otaksował go spojrzeniem. Na twarzy wciąż utrzymywał uśmiech, lecz Joanne wiedziała że podchodzi do Jacoba ostrożnie. Zawsze, gdy spotykał kogoś nowego, starał się najpierw sprawdzić jakim jest typem człowieka zanim przejdzie z nim na luźniejsze stosunki. Wrodzona ostrożność, i zwykle pomagała mu ona oddzielić ludzi godnych zaufania od osób fałszywych.
- A Ciebie, przyjacielu, chyba nie miałem okazji jeszcze poznać – powiedział, wyciągając rękę na powitanie. – Joel Joestar.
Jacob odwzajemnił uścisk, a sądząc po minie Joela, dłoń Graya pokazała w tej małej wymianie niemałą siłę.
- Jacob Gray. Z woli pana Brandona jestem nowym rezydentem i pracownikiem willi Joestarów. To zaszczyt, móc pana poznać, panie Joel.
Joel uśmiechnął się wesoło i machnął ręką zbywająco. Chyba Jacob przeszedł test pozytywnie.
- Jaki tam pan. Mów mi Joel. Miło Cię poznać, Jake.
Obok czwórki przeszło kilku załogantów Pearl of the Crown. Jeden z nich spojrzał najpierw na blondyna, później na rudowłosą, a w końcu – na czarnowłosą. Gray jakoś umknął jego uwadze.
- Jojo, to Twoja siostra? – spytał z uśmiechem, spoglądając na Joanne. – Nie powiem, chyba najlepsze geny trafiły na żeńską stronę waszego duetu.
Joel spojrzał na załoganta z krzywym uśmiechem.
- Z całą serdecznością, wal się, Anderson – powiedział prześmiewczym tonem. Najwidoczniej byli dobrymi znajomymi i lubili się ze sobą droczyć. Anderson tylko wzruszył ramionami i odszedł razem z resztą, podśpiewując pod nosem jakąś szantę.
Joel podszedł do pakunków stojących niedaleko trapu, zarzucił na ramię worek ze swoimi rze-czami, a pod pachę z dużym trudem wziął spory pakunek. Jacob, widząc to, podszedł i złapał jeden z końców zawiniątka, by pomóc blondynowi. Ten kiwnął głową w geście podziękowania.
- No, to czas wracać do domu. Będę mieć trochę opowiadania.
- Joel… - Livia wskazała na paczkę, przekrzywiając głowę z zainteresowaniem. – Co to jest?
- A, kilka pamiątek które kupiłem u różnych handlarzy w Ameryce. I jeden artefakt, który znaleźliśmy podczas jednego z postojów. Wszystko pokażę na miejscu.
Czarnowłosa, nie mając więcej pytań, pokiwała lekko głową i spojrzała na Joanne. Ta pokazała gestem, że mogą ruszać z powrotem do willi. Gdy opuszczali tereny portu, na chwilę spojrzała za siebie. Tylko by zobaczyć tajemniczego mężczyznę o długich do ramion włosach, czającego się w cieniu uliczki między tawerną i sklepem krawca. Spojrzała na chwilkę na Joela, a gdy znów rzuciła spojrzeniem na ścieżkę, mężczyzny już nie było…
* * *
Kilka godzin później, pod wieczór, Livia, Jacob i Joanne siedzieli w salonie willi, popijając kawę i rozmawiając na różne, luźne tematy. Jacob w rzeczy samej okazał się być osobnikiem trochę nieobecnym i niezbyt gadatliwym, ale gdy się odzywał, mówił z sensem i potrafił posłużyć się poczuciem humoru. Jeden z pomocników kuchennych miał właśnie postawić niewielką przystawkę w postaci czekoladowego ciastka dla całej trójki, gdy nagle do budynku wkroczyła dwójka przybyszów. Pierwszym z nich był ojciec Joanne i Joela, Brandon, odziany w oficjalny strój szlachecki (dzięki Bogu, że nie założył też peruki). Drugi zaś zdecydowanie się odróżniał od Anglika. Był to mężczyzna o nikłym wzroście i wąskiej twarzy, przenikliwych czarnych oczach i równie ciemnych włosach opadających na ramiona. Miał na sobie lniany, cięty dublet z kraciastym wzorem, ciemne bryczesy, wysokie buty, a na głowie nosił hiszpański kapelusz kawaleryjski z pawim piórem. Dwójka mężczyzn zbliżyła się powoli do stołu, a wszyscy siedzący wstali w celu przywitania się z przybyszami. Livia zaś szybko wycofała się od stołu, w obawie że Brandon zauważy jej obecność.
- Joanne – powiedział wesoło pan domu, wskazując na swojego kompana – oto nasz gość, wicehrabia Vittorio Anthonio Zeppeli. Przybył do nas na prośbę gubernatora aż z Wenecji, i zapragnął trochę pozwiedzać Jamajkę, jak i Karaiby zresztą. Będzie u nas nocować przez kilka tygodni. Wicehrabio, to moja córka, Joanne.
Joanne skłoniła się na powitanie, podobnie uczynili Jacob i Livia.
- To dla nas zaszczyt, don Vittorio – powiedziała uprzejmie rudowłosa. – Mam nadzieję, że będziesz się w naszym domu czuć jak we własnym.
Zeppeli wybuchł donośnym śmiechem, brzmiącym nieco jak „hon hon hon”. Pogładził przy tym swoje zawinięte wąsy i długą, szpiczastą bródkę.
- Tym się nie przejmuj, Signorina Joestar. Potrafię się dopasować do różnych warunków.
Mężczyzna nagle wyskoczył wysoko w powietrze, gdzie przyjął pozycję na siad po turecku, i – co dziwne – delikatnie opadł na jedno z krzeseł. Uprzednio poinformowany, stojący do tej pory przy drzwiach Gerco od razu postawił przed nim kieliszek z winem. Kamerdyner następnie udał się na piętro, pragnąc obudzić i sprowadzić na dół Joela.
Kilka minut później na schodach pojawił się, wciąż senny, pierworodny rodu Joestarów. Odział się w prosty strój codzienny, żeby nie paradować po posiadłości w stroju nocnym, i usiadł do stołu, uprzednio przywitawszy się z wicehrabią.
- Cieszę się, że widzę Cię w dobrym zdrowiu, synu – powiedział serdecznie Brandon, grzebiąc pogrzebaczem w kominku. – Ciekaw jestem, ile niezwykłości przyszło Ci zobaczyć na morzu.
Joel zaśmiał się wesoło.
- Ano, trochę tego było. Ale zanim zacznę, chcę pokazać kilka zdobyczy, które zdobyłem jako pamiątki do naszego domu.
Z tymi słowami wyciągnął pakunek i rozwinął go. W środku znajdował się długie, okrągłe zawi-niątko, oraz spore pudełeczko, w którym mógłby się zmieścić nawet arbuz. Najpierw sięgnął po podłużny zwitek i zaczął rozwiązywać oplatające go linki.
- To tutaj kupiłem na targu w jednej z kolonii, Bostonie. Podobno stworzyli to Indianie, za pomocą jakichś specjalnych głazów, znalezionych na wielkiej, zimnej wyspie daleko na północy. Chyba chodziło im o te ziemie należące do Norwegii, czy tam Danii.
Z tymi słowami wyciągnął z zawiniątka trzy pięknie zdobione strzały i następne dwa groty. Wszystkie z nich miały kształt liścia z głębokimi wydrążeniami po bokach, upodabniając je nieco do ko-twic. Choć materiał, z którego je wykonano, faktycznie przypominał kamień, był on idealnie wypolero-wany i naostrzony, tak że wyglądał jak połączenie złota i brązu. Dwa pociski i oba groty miały dodatkowo wydrążony otwór na środku, zaś czubek ostatniej strzały wyrzeźbiono tak, by nadać mu kształt chrząszcza.
- Wedle pogłosek, strzały te mają niezwykłą moc, i osoba nią postrzelona jest skazana na śmierć. Chyba, że uda jej się jakoś przeżyć klątwę, to wtedy zyskuje moc o jakiej nikomu się nawet nie śniło. – Joel odłożył pocisk, uśmiechając się pod nosem. – Indiańskie legendy są naprawdę fascynujące.
Wtedy sięgnął po pudełeczko i otworzył je za pomocą małego kluczyka, który wyciągnął z kieszeni. W środku znajdowała się aztecka maska wykonana z kamienia, na której ustach wyryto dwa długie kły. Był to piękny, nawet jeśli trochę niepokojący ornament. Wyglądał też na niezwykle stary. Jeśli nie antyczny.
- To zaś znaleźliśmy w jednej z azteckich świątyń w Campeche, konkwistadorzy pewnie to pominęli jak walczyli z rdzennymi mieszkańcami. Przeszukiwaliśmy ruiny w poszukiwaniu artefaktów, wedle poleceń Jego Wysokości, i kilka z nich udało się zabezpieczyć. Tę maskę znaleźliśmy przy czymś, co wyglądało jak ołtarz, ale że mieliśmy sporo innych, cenniejszych znalezisk, pozwolono mi to zachować. Uznałem, że będzie nieźle wyglądać u nas na ścianie.
Odłożył maskę na stół i usiadł na krześle, patrząc na reakcje pozostałych. Ojciec przyglądał się znaleziskom z podziwem, podobnie jak Joanne, Gerco i Livia. Jacob spoczął spojrzeniem na strzałach, zastanawiając się nad czymś. Najdziwniejsza była jednak reakcja wicehrabiego, który przyglądał się przedmiotom bardzo podejrzliwie, na sam widok strzał zaś zdawał się lekko zblednąć.
- Te przedmioty muszą być niezwykle cenne – stwierdził Brandon, po czym podniósł jeden z grotów na wysokość oczu i przeskanował wzrokiem umieszczone na nim zdobienia. Podobnie zrobił z maską. Z zamiłowania był kolekcjonerem antyków, więc znał się bardzo dobrze na określaniu jakości i wartości przedstawionych mu przedmiotów. – Powiedziałbym, że kilka tysięcy dublonów za jeden taki pocisk dałoby się dostać bez problemu. A maska… Szczerze, nie jestem w stanie sobie wyobrazić tak wysokiej kwoty.
Joel parsknął śmiechem, kokosząc się wygodniej w siedzisku fotela obok kominka.
- I może dlatego mieliśmy tyle dziwnych przygód po drodze. Zaczynając na bandzie wariatów próbującej nas pozabijać w biały dzień na środku targu, przechodząc przez kilka pomniejszych utarczek z blokadami morskimi, i na co najmniej czterech atakach piratów kończąc. – Tu podwinął rękaw lnianej koszuli, pokazując długą, czerwoną bliznę, prowadzącą od barku do połowy przedramienia. – W jednej z nich zaskoczyli nas we śnie i skończyło się tym, że oberwałem. I to bardzo mocno. Dobrze że Sanders zna się na tego typu ranach i ją jakoś posklecał, tak że teraz tylko blizna zostanie.
Joanne spojrzała krzywo na swojego brata, zastanawiając się ile było w tej gadce prawdy, a ile ukrywania niewygodnych faktów. Doskonale wiedziała, że Joel był osobą bardzo utalentowaną pod względem umiejętności bojowych. Na swoich wojażach uświadczył wielu niezwykłych i często niebez-piecznych sytuacji, i wyciągnął z nich olbrzymią ilość doświadczenia. Oraz, co ważniejsze, potrafił zasto-sować to doświadczenie w praktyce. Aby zaskoczyć go na tyle, by zadać mu tak rozległą ranę, przeciwnicy albo musieli znacząco przeważać liczbowo nad marynarzami, albo po prostu zaatakowali w momencie, gdy blondyn był pijany. Co zresztą było bardzo prawdopodobne, bo jak na marynarza przystało, Joel nie zwykł wylewać za kołnierz.
Poza tym, wiedziała o sekrecie, który Joel starał się utrzymywać w ukryciu przed ich ojcem. Trzy lata temu, podczas jednej ze swoich podróży, jej brat i jego kompani starli się z oddziałem piratów, atakujących niewielką osadę indiańskiego plemienia Taino. Mający wówczas dwadzieścia jeden lat młodzieniec otrzymał wtedy bardzo ciężkie rany, broniąc wodza wioski, okaleczonego szamana oraz grupę kobiet i dzieci. Duchowy przywódca Tainów zapytał go wtedy, dlaczego był w stanie poświęcić tak wiele w imię nieznanych mu ludzi, tylko by otrzymać odpowiedź „nie wiem”. Wtedy, poprzez jedno uderzenie pięścią, szaman obudził u Joela niezwykłą umiejętność: Falę. Rany młodzieńca zagoiły się praktycznie same, a on sam – pod wskazówkami starego Indianina - nauczył się korzystać z generowanej przez oddech energii Hamonu by wpływać na otoczenie, wzmocnić się fizycznie i wkomponować te umiejętności do swojego sposobu walki. Od tamtej pory, dzięki tej tajemniczej energii, znacząco zyskał na masie mięśniowej i wiecznie tryskał energią. Nigdy jednak nie przyznał się o tym nikomu poza Joanne, którą też – na jej prośbę – zgodził się nauczyć tej sztuki. Jej Fali jednak jeszcze bardzo dużo brakowało do jego poziomu.
Livia podniosła maskę i przyłożyła ją do twarzy, pragnąc sprawdzić czy jest w stanie cokolwiek w niej widzieć. Zwróciła zasłoniętą twarz w kierunku najpierw Joanne, później Jacoba, próbując ich w jakiś sposób skłonić do reakcji. Ujrzawszy jednak minę Gerco, powoli odłożyła ornament z powrotem na stół, udając że w ogóle go nie dotykała.
Brandon westchnął ciężko, spoglądając na pierworodnego.
- Czyli jak zwykle ryzykujesz życiem za wątpliwy zarobek.
Joel wzruszył ramionami.
- Jakoś muszę zarabiać. Zresztą, taki tryb życia w ogóle mi nie przeszkadza. – Tu wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. - Gdybym miał spędzać całe dnie w gabinetach gubernatora, to by mnie chyba szlag trafił. Jednak mimo wszystko wolę mniejszą kasę, ale więcej akcji.
- Ha, to w takim razie zapraszam do Italii – skwitował Zeppeli, popijając odrobinę wina z trzymanego w dłoni kieliszka. Wciąż raz na jakiś czas uciekał spojrzeniem na przedstawione przez starszego Joestara artefakty, lecz na jego twarzy nie było widać już żadnych oznak zaniepokojenia. Albo po prostu dobrze je maskował. – Zwłaszcza w Rzymie lub Wenecji. Rządzą tam dwa metale: złoto i żelazo, przy czym wszyscy dążą by zdobyć to pierwsze do kieszeni, a zazwyczaj kończą z tym drugim między żebrami.
Wszyscy zaśmiali się z żartu wicehrabiego (o ile to był żart), a sam Włoch rozparł się wygodniej na siedzisku. Spojrzał z serdecznym uśmiechem na wszystkich obecnych, obrócił się by spojrzeć przez znajdujące się za nim okno, po czym sięgnął za pazuchę. Wyciągnął z niej niewielką, drewnianą fajkę, tobołek z tytoniem (bardzo popularnym na Karaibach) i małe krzesiwo.
- Nie będzie wam przeszkadzać, jeśli sobie zapalę?
- Nie, skądże – odparł Brandon, podnosząc rękę w uspokajającym geście. – Sam również czasami lubię dla towarzystwa odkurzyć swoją fajkę, kupioną jeszcze w Liverpoolu. Moje dzieci nie palą, chociaż, może to i lepiej dla nich.
Lord Joestar i wicehrabia Zeppeli ponownie zaczęli się śmiać, a rodzeństwo tylko się wymieniło spojrzeniami. Oczywiście, że nie palili. Jak niby mieliby posługiwać się Falą, gdyby sobie zaśmiecali płuca? Cała siła Hamonu polegała właśnie na pełnej kontroli oddechu, a wypełnianie ich dymem i torowanie ich jakimś świństwem tylko by w tym przeszkadzało.
Brandon w końcu spojrzał na siedzącego obok Joanne Jacoba. Młodzieniec przez większość czasu tylko siedział i słuchał, nie chcąc wtrącać się w rozmowy rodziny gospodarzy i wysoko postawionego gościa. Co jakiś czas tylko zmieniał pozycję na krześle i podświadomie wystukiwał opuszkami palców na blacie stołu cichą melodię. Nie był jednak całkowicie zawieszony, bo dość szybko wyłapał spojrzenie sekretarza i odpowiedział skinieniem głowy.
- Jacob, drogi chłopcze, cieszę się że zgodziłeś się zamieszkać pod naszym dachem – powiedział ojciec Joanne ze smutnym uśmiechem na twarzy. – Sir Arthur był moim dobrym przyjacielem i wielo-krotnie to udowadniał. Będzie mi brakowało jego poczucia humoru i energii do życia.
Popielatowłosy skinął głową, zastanawiając się nad dobrą odpowiedzią.
- Mój ojciec był znakomitym gospodarzem i dobrym rodzicem – zaczął, przy okazji drapiąc się po karku ze zdenerwowania. – Nigdy niczego ode mnie nie wymagał, zawsze tylko proponował i prosił. Przeczuwam, że to właśnie dzięki niemu jestem teraz taką osobą, jaką jestem. Zawdzięczam mu wszystko, i mnie również bardzo trudno jest przyjąć fakt, że nie ma go już wśród nas.
Odetchnął lekko, zachowując kamienną twarz, lecz jego oczy widocznie się zaszkliły.
- On również bardzo sobie Pana cenił, i dlatego jestem dumny że mogę chociaż w ten sposób odwdzięczyć się za Pańską przyjaźń z moim ojcem. Pragnął też, bym przekazał Panu ostatni podarunek, którym mógłby Pan uzupełnić swoją kolekcję.
Z tymi słowami wyciągnął zza pazuchy niewielką, niepozorną książeczkę, otoczoną ciemną okładką z owczej skóry. Kartki, choć na pierwszy rzut oka wydawały się bardzo stare, były w znakomitym stanie, a cała ręcznie pisana treść była idealnie czytelna, tak jakby ktoś napisał ten tomik maksymalnie kilka lat temu. Nigdzie nie było widać śladu nazwiska autora, lecz na grzbiecie dało się wyczytać wygrawerowany srebrnymi literami tytuł.
„Księga Boga: Niebo”.
- … Wiedział, że lubi Pan niecodzienne i unikatowe tytuły, a z tego co mi wiadomo, to jest jedyna kopia. Co prawda stryj Alastor nie ma pojęcia, że to zabrałem, ale znając jego podejście do książek – nawet tego nie zauważy.
Brandon przez chwilę przyglądał się w milczeniu trzymanemu przez młodzieńca foliałowi, zamyślony. W końcu westchnął, wciąż się uśmiechając, po czym wstał i przyjął prezent od Jacoba, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Ta książka… Arthur wspominał mi o niej kilka razy. W rzeczy samej, jest to bardzo cenny poda-runek, i jestem bardzo wdzięczny że postanowiłeś mi ją przekazać. Będę ją przechowywać na zaszczyt-nym miejscu w naszej domowej bibliotece.
Mężczyzna spojrzał na Livię, która również przyglądała się z ciekawością prezentowi od Jacoba, i podał jej zarówno książkę, jak i strzały.
- Jakbyś mogła, moja droga. Książkę zanieś do biblioteki i zostaw ją na jednym z blatów do czytania, jutro z chęcią znajdę wolną chwilę by ją przeczytać. Strzały odstaw do zbrojowni w części z bronią dystansową, powinna gdzieś tam być jeszcze jedna wolna gablotka.
Dziewczyna kiwnęła głową, ciesząc się że w końcu będzie miała jakiekolwiek zajęcie inne niż siedzenie na pogadance, wzięła wszystkie przedmioty wymienione przez pana domu i ruszyła nieomal truchtem w kierunku biblioteki, usytuowanej na parterze w niewielkiej, okrągłej wieży na południowym rogu willi. Zbrojownia znajdowała się po drugiej stronie i prowadził do niej oddzielny korytarz, więc udając się najpierw do składu ksiąg, zaoszczędzała sporo czasu.
W tym czasie powrócił Gerco, przynosząc ze sobą kolejną butelkę wina. Brandon udał się na swoje miejsce i usiadł wygodnie, nalewając wina wszystkim obecnym, wliczając oboje swoich dzieci.
- No dobrze, Joel, z chęcią usłyszę kilka Twoich opowieści z morza. Zacznij od Bostonu, skoro tam udaliście się jako pierwsze.
- Cóż…
* * *
Posiedzenie trwało dobre dwie godziny. Joel, Brandon i Vittorio zdążyli wspólnie opróżnić kilka butelek najlepszego wina importowanego z Francji i Włoch, rozmawiając o licznych przygodach które ich spotkały w życiu, chwaląc się co większymi osiągnięciami i marudząc na sytuację polityczną w Europie oraz jej skutki na Karaibach. W tym samym czasie Jacob i Joanne siedzieli obok, raz na jakiś czas wymieniając się tylko własnymi poglądami na wspominane tematy, po czym raczej skupiali się na słuchaniu wywodów pozostałej trójki. Zresztą, szlachcice i żeglarz chyba nawet stopniowo zapominali, że ktokolwiek inny siedzi przy stole.
W domu Joestarów tak to właśnie wyglądało - bardziej żywym, ekstrawertycznym i gadatliwym członkiem duetu był starszy brat i zarazem dziedzic fortuny, podczas gdy młodsza siostra starała się trzymać na uboczu, często w ogóle nie wychodząc do ludzi, i podczas spotkań miała w zwyczaju milczeć. Nawet sam gubernator stwierdził, że Joel i Joanne są jak ogień i woda, słońce i księżyc. Blondyn na wszystko reagował bardzo ekspresyjnie i był znany jako osoba „z bardzo krótkim lontem”, co często było powodem jego udziału w licznych bójkach i utarczkach. Bardzo łatwo też popadał w zauroczenie i lubił flirtować z kobietami – które, choć udawały że jest inaczej, również w większości przypadków czuły do niego miętę. W porównaniu do swojego brata, Joanne preferowała święty spokój i zwykła spędzać swój czas albo na samotnych ćwiczeniach fizycznych, albo czytając książki w bibliotece. Nie miała zbyt wielu przyjaciół – można było ich policzyć na palcach – i nie odczuwała potrzeby zdobywania nowych. I mimo że kilku adoratorów próbowało się przebić do jej serca, żadnemu się nie udało. Rudowłosa zazwyczaj milczała, słuchając, obserwując i wyciągając wnioski. Oczywiście, w otoczeniu któremu ufała zwykle się otwierała i zachowywała bardziej energicznie. Na co dzień jednak była osobą zdystansowaną i chłodną, lecz uprzejmą zarazem.
- Panienko Joanne?
Dziewczyna wzdrygnęła się lekko, wyrwana z zamyślenia, i spojrzała w kierunku, z którego do-chodził głos. Był to Jacob, obecnie siedzący z rękami splecionymi na piersi.
- Livia… jeszcze nie wróciła z zadania, które powierzył jej pan Brandon. Zaczynam się zastana-wiać, czy nic jej się nie stało.
W sumie, faktycznie – od kiedy czarnowłosa ruszyła wykonać polecenia jej ojca, minęło już dość dużo czasu, a dziewczyna jeszcze nie zjawiła się z potwierdzeniem wykonania zlecenia, jak to zwykle bywało. Dziewczyna rzuciła okiem, czy pozostali w ogóle zwrócą uwagę jeśli wstanie od stołu, i podniosła się niespiesznie.
Wtedy poczuła, że ktoś położył jej rękę na ramieniu. Był to Gerco.
- W czymś mogę pomóc, panienko?
Joanne pokręciła głową.
- Poradzę sobie, Gerco. Chcę tylko zobaczyć, czemu Livia tak długo nie przyszła z powrotem.
Holender spojrzał w kierunku biblioteki, po czym wrócił spojrzeniem na rudowłosą.
- Nie ma takiej potrzeby, by panienka sama się fatygowała. Z chęcią pójdę osobiście. W końcu Livia podlega również mnie jako majordomusowi, więc sam też chciałbym poznać powód jej spóźnienia.
Dziewczyna pokręciła dłońmi w zaprzeczającym geście.
- Nie nie, nie musisz – powiedziała pospiesznie. – Po prostu…
- … po prostu chce panienka odpocząć od towarzystwa – dokończył za nią lokaj, trafiając w sed-no. Choć na co dzień był równie cichy jak Livia, to posiadał równie dobry talent do obserwacji i dedukcji co dziewczyna. Nawet jeśli tego nie chciała, to znał ją na wylot. – Rozumiem to doskonale. Cóż, jeśli taka jest decyzja, to w takim razie po prostu pójdę z panienką.
- Też się z chęcią przejdę – powiedział swoim zamyślonym tonem Jacob, również podnosząc się z krzesła. – Nigdy nie widziałem willi na własne oczy, z chęcią zobaczę jakie cuda skrywa.
Dziewczyna westchnęła lekko, szepcąc do siebie „dajcie spokój”, lecz ostatecznie uległa. Wszystko lepsze niż wysłuchiwanie dalszej części tych wszystkich pierdół, które wygadywała pozostała trójka. Ruszyła ręką w geście „za mną” i zaczęła spokojny marsz w kierunku biblioteki. Gerco utrzymywał dystans jednego kroku za Joanne, Jacob zaś szedł obok niej i rozglądał się, podziwiając mijane przez nich obrazy.
Gerco otworzył drzwi do biblioteki i pozwolił dziewczynie wkroczyć do środka jako pierwszej. Był to rozległy pokój w kształcie walca o średnicy pięciu metrów i wysokości czterech, w pełni zapełniony półkami na książki. Chociaż w sumie, by być dokładniejszym, ciężko było to nazwać „zapełnieniem” – wszystkie regały znajdowały się przy ścianach i sięgały aż do sufitu, zostawiając tylko miejsce na dwa duże, gotyckie okna z witrażami. Między półkami ustawiono specjalne blaty, na których zostawiono kilka otwartych książek. Pod jednym z okien umieszczono wygodny fotel, na którym można było wygodnie usiąść i czytać foliały dzięki dobremu oświetleniu. Obok drzwi stała wysoka drabina, dzięki której można było zdejmować książki z wyższych regałów. Ostatnim elementem wystroju biblioteki był okrągły, ręcznie tkany dywan, spoczywający na kamiennej posadzce.
W środku nie było żywej duszy. Widać było, że Livia wykonała pierwszą część polecenia, bo przyniesiona przez Jacoba książka leżała na jednym z blatów, lecz po samej dziewczynie nie było nawet śladu.
- Nie sądziłem, że będziecie w stanie nagromadzić aż tyle książek – stwierdził z lekkim uśmie-chem Jacob. – Ojciec wspominał, że Pan Brandon jest kolekcjonerem foliałów i antyków, ale że ma ich już aż tyle, to w życiu bym nie podejrzewał.
- Pan Joestar rozszerza swoją kolekcję od prawie trzydziestu lat – wyjaśnił Gerco, wskazując na pierwszą półkę. – I układa je alfabetycznie, przy czym każdy rok jest ustawiony oddzielnie i zaczyna się od A. Co fascynujące, mimo tego teoretycznego rozgardiaszu, lord Brandon doskonale wie, gdzie znaj-dzie którą książkę.
Jacob kiwnął głową z podziwem, odnajdując wzrokiem przybite do półek tabliczki z datami.
- Livia miała jeszcze zanieść strzały do zbrojowni, zgadza się?
Obaj mężczyźni potwierdzili, a dziewczyna prawie natychmiast opuściła bibliotekę. Jacob i Gerco wymienili się tylko spojrzeniami i wzruszyli ramionami, po czym ruszyli za nią.
Trasa między biblioteką i zbrojownią prowadziła przez długi korytarz prowadzący wzdłuż dużego, obsadzonego licznymi roślinami dziedzińca wewnętrznego. Do samego składu broni prowadziły zaś grube, dębowe drzwi, o które trzeba było się naprawdę mocno zaprzeć.
Sama zbrojownia znajdowała się w obszernym pomieszczeniu na bazie prostokąta. Podłogi i ściany pokoju zostały wykonane z kamienia, gdyż uznano że drewno mogłoby ulec uszkodzeniu w przypadku upuszczenia dowolnej znajdującej się wewnątrz broni. Przez całą długość pokoju poustawiano liczne stojaki i gablotki, w których przechowywano dziesiątki rodzajów noży, mieczy, toporów, rapierów, włóczni i innych rodzajów oręża białego. Nieco dalej ustawiono różne typy broni dystansowych – kusze, łuki, pistolety i muszkiety z bagnetami. Wszystkie były w idealnym stanie, naostrzone i pokryte specjalnym olejem mającym utrzymać wszystko w jak najlepszej kondycji przez długi okres czasu. Dodatkowo, w pomieszczeniu oddzielono specjalną, kwadratową arenę, na której można było ustawić manekiny i potrenować walkę, czy to wręcz, czy z orężem.
Tym razem drzwi otworzył Jacob, lecz również jako pierwszą wpuścił Joanne. Dziewczyna wkroczyła do środka i rozejrzała się, przejeżdżając dłonią po jednej z gablot. Zawsze gdy trenowała, robiła to albo na zewnątrz, na klifach nad Port Royal, albo właśnie tutaj. Znała ten pokój jak własną kieszeń i potrafiła na ślepo określić, gdzie co się znajdowało. Można było powiedzieć, że poza pokojem tutaj był jej drugi świat, w którym czuła największy komfort. Nawet mimo marudzenia ojca, że „jej zachowanie jest dalekie od kobiecego”. Kto by się takimi pierdołami przejmował.
Nagle zauważyła, że coś jest nie tak. Między stojakami na oręż coś leżało.
A dokładniej ktoś.
O Boże.
- LIVIA! – krzyknęła, w ułamek sekundy dobiegając do leżącej przyjaciółki. Klęknęła przy leżącej i położyła dłonie na jej przedramieniu. Ciemnowłosa oddychała ciężko, tak jakby odczuwała bardzo silny ból. Była blada, jeszcze bledsza niż zwykle, a po jej ciele spływał zimny pot. Powoli uchyliła powieki, by spojrzeć kto jest obok.
- Jo…jo… - powiedziała cicho, po czym jęknęła. – Nie… wiem… co się… dzieje…
Do leżącej dobiegli również Gerco i Jacob. Popielatowłosy młodzieniec prawie natychmiast zauważył coś, co mogło być powodem osłabienia dziewczyny. Złapał ją za prawą rękę na wysokości łokcia i uniósł lekko w górę, ignorując nagły krzyk bólu ze strony Livii.
W przedramieniu dziewczyny tkwiła jedna ze Strzał sprowadzonych przez Joela. Pocisk wszedł na wysokości nadgarstka i dostał się nieco niżej, tak że grot tkwił teraz mniej więcej na głębokość piętnastu centymetrów pod skórą.
- Jak to się tu znalazło… - spytał z szokiem na twarzy Gerco. Livia zdawała się jednak nie usłyszeć pytania, albo po prostu nie była w stanie na to odpowiedzieć. Lokaj sięgnął ostrożnie po drzewiec pocisku, pragnąc w jakiś sposób go wyciągnąć, lecz przy najmniejszym dotyku ciemnowłosa szarpnęła się gwałtownie, rycząc z bólu. Van der Vaas natychmiast puścił pocisk, przeklinając pod nosem w ojczystym języku.
- Nie dotykajcie Strzały!
Za ich plecami, w okolicach drzwi, usłyszeli męski głos o charakterystycznym, śpiewnym akcen-cie. Obejrzeli się, by sprawdzić kim jest przybysz. Ujrzeli mężczyznę w europejskim stroju szlacheckim, z charakterystycznym kapeluszem kawaleryjskim z piórem.
- Wicehrabia Zeppeli!
Włoch, nie tracąc ani sekundy czasu, doskoczył do grupy i położył dłoń na dłoni Joanne, by zmusić ją do puszczenia leżącej.
- Pozwólcie mi się tym zająć, proszę. Studiowałem medycynę w Wenecji i miałem już do czynienia z tego typu ranami. Ba, sam kiedyś otrzymałem podobną. Wiem, jak się tym zająć.
Jacob przyłożył dłoń do podbródka i spojrzał z zaciekawieniem na Zeppeliego.
- Co Pan w ogóle tu robi, wicehrabio? Nie siedzi Pan z lordem Joestarem i Joelem?
Zeppeli uśmiechnął się lekko i wydał z siebie charakterystyczne dla siebie „hon hon hon”.
- Joel uznał, że dotarł do swojego limitu alkoholowego, „drastycznie zmniejszonego przez niewyspanie i lekki głód”, i poszedł załatwić sobie coś do jedzenia. A lord Joestar udał się już na spoczynek. Zauważyłem, że opuszczanie stół i idziecie szukać dziewczyny, którą posłano z artefaktami. Mnie również niepokoiła jej długa nieobecność, więc uznałem że równie dobrze mogę pójść za wami… - nagle spoważniał i spojrzał na spocone, blade oblicze Livii. - … i widzę, że nie mogłem wybrać lepiej.
Mężczyzna złapał leżącą za przedramię w miejscu między grotem pocisku i łokciem dziewczyny, zaciskając tak jakby chciał powstrzymać Strzałę przed wniknięciem głębiej do ciała. Przyłożył palec drugiej ręki do jednej z kropli potu na czole czarnowłosej, zbierając wilgotną kulkę na opuszek. Następnie przejechał tym samym opuszkiem po ręce kobiety, idealnie po linii wytworzonej przez drzewiec ornamentu.
Na bladej skórze Livii nagle pojawiła się głęboka szrama. Szkarłatne krople krwi zaczęły inten-sywnie spływać na kamienną posadzkę, tworząc przy tym niewielką kałużę. Dziewczyna zdawała się jednak nie zauważyć rozcięcia, pozostawała w bezruchu, jęcząc tylko. Zeppeli przyłożył grzbiet dłoni do jej czoła. Było rozpalone.
- Cazzo, ma gorączkę – warknął. Spojrzał na Gerco i wskazał dłonią na okno. Holender natych-miast załapał polecenie i otworzył okiennicę szeroko, wpuszczając do środka zimne, nocne powietrze.
Vittorio zaś kontynuował. Delikatnie wsunął palce lewej ręki w wytworzone wcześniej (cholera wie w jaki sposób) rozcięcie i odchylił warstwy skóry, by odsłonić błyszczący złotem i czerwienią grot Strzały. Złapał za promień pocisku i szarpnął gwałtownie.
Ornament wysunął się bez najmniejszego problemu.
Wicehrabia umieścił odgiętą skórę na swoje miejsce i przejechał dłonią po powierzchni rany.
- Przynieście jakieś chusty i bandaże, trzeba jak najszybciej zrobić opatrunek – powiedział, wy-puszczając powietrze z płuc. Ponownie położył dłoń na czole Livii i zamknął oczy, wyglądając jakby się modlił. – Teraz pozostaje tylko mieć nadzieję, że ma wystarczająco wojowniczego i silnego ducha, by przetrwać…
Joanne spojrzała na Włocha z zaniepokojeniem.
- Co ma pan na myśli?
Zeppeli przez chwilę milczał, widocznie zastanawiając się nad odpowiedzią. W końcu westchnął ciężko i skierował swoje spojrzenie na twarz rudowłosej.
- Miałem do czynienia z podobną Strzałą w Italii. I to, co mówiła legenda wspomniana przez Joela, jest prawdziwe.
Dziewczyna zamarła. To znaczy, że…
- Osoba, która zostanie zraniona tą Strzałą, jest zazwyczaj skazana na śmierć. Głaz, z którego wykonano te groty, ma negatywny wpływ na ludzki organizm – powoduje objawy ciężkiego zatrucia, jeszcze poważniejsze niż cantarella. Wysoka temperatura ciała, silny ból przy najmniejszym dotyku, utrata przytomności, majaki. Śmierć bolesna, ale przynajmniej szybka.
Joanne poczuła, że do jej oczu napływają łzy. Nie… to niemożliwe… Livia miała umrzeć?...
Zeppeli uniósł palec, by zwrócić uwagę dziewczyny.
- Ale! Osoby, które mają wojowniczą naturę i które nie potrafią się poddać niezależnie od sytuacji, są w stanie przetrwać te symptomy, i dobrzeją w niezwykłym tempie. Co więcej… powiedzmy, że wychodzą z tego znacznie silniejsze.
Mężczyzna uśmiechnął się uspokajająco i położył dłoń na głowie Joanne, pragnąc dodać jej w ten sposób otuchy.
- Sam też kiedyś zostałem trafiony podobną Strzałą. Wiem, co znaczy ten ból, i wiem jak trudno jest to przetrwać. W pewnym momencie osoba wręcz błaga, by ktoś w końcu skrócił te cierpienia. Ale… dokładnie wtedy człowiek przypomina sobie, że musi walczyć. Wewnętrzny duch w każdym z nas tego żąda, i nie cierpi sprzeciwu! – Zaśmiał się w swój charakterystyczny sposób. – Spokojnie. Zrobię wszystko, by dziewczyna wydobrzała.
Do zbrojowni wpadli biegiem służący, sprowadzeni przez Gerco i Jacoba. Zeppeli przyjął bandaż od jednego z nich i sprawnie zawinął solidny opatrunek wokół przedramienia Livii. Następnie wszyscy unieśli dziewczynę ostrożnie i ruszyli razem z nią w kierunku wyjścia.
- Zostanę z nią i zacznę jej leczenie – powiedział poważnym tonem Vittorio. – Niedługo powinna znów stanąć na nogi.
Joanne kiwnęła głową, lecz nie podniosła się z posadzki. Została sama. Podniosła z podłogi zo-stawiony przez Zeppeliego pocisk i rzuciła nim z gniewem w ścianę. Czuła, że chce coś rozwalić na strzę-py, lecz nie miała pojęcia, co. Pragnęła zrobić cokolwiek, byle się w końcu uspokoić, lecz wszystkie pomysły, jakie przyszły jej do głowy, zdawały się nie być odpowiednie. Złapała się dłońmi za głowę i ryknęła w bezsilnej furii, czując jak łzy spływają jej po policzkach.
Jak to się stało, do kurwy nędzy!?
* * *
Nieopodal willi Joestarów, na jednej z kamiennych półek usytuowanych na klifie za Port Royal, po turecku siedział młody mężczyzna odziany w długi, czarny płaszcz. Nie dało się w pełni określić jego wyglądu, jako że miał na sobie kaptur, lecz spod niego widać było sięgające do ramion, przycięte włosy barwy bardzo ciemnego brązu, kształtną szczękę z ukształtowaną kozią bródką i wąskie usta. Widocznie zamyślony, obracał między palcami szeroką monetę o wartości jednego dublona i obserwował siedzibę, starając się niczego nie przeoczyć.
To właśnie tutaj mieszkał mężczyzna, który posiadał cel jego zlecenia.
Uważnie przyglądał się budynkowi, wypatrując dowolnych słabości architektonicznych i szczelin, przez które mógłby się dostać do środka. Im szybciej to zrobi, tym szybciej będzie mógł zdobyć pieniądze i znów mieć święty spokój.
A jeśli po drodze padnie kilka trupów, nikt raczej nie będzie narzekać.
- Będę potrzebował kilka dni na zebranie danych – mruknął do siebie. Miał chrypliwy głos, nawykły do szeptu. – A wtedy… wystarczy zabrać Strzały i zebrać hajs, prawda…
Spojrzał za swoje plecy. Jego cień miał zupełnie inny kształt niż on sam…
-… Disasterpiece?
0 x
Natsume Yuki
Postać porzucona
Posty: 1885 Rejestracja: 11 lut 2015, o 23:22
Wiek postaci: 31
Ranga: Nukenin S
Link do KP: viewtopic.php?f=33&t=199
GG/Discord: 6078035 / Exevanis#4988
Multikonta: Iwan zza Miedzy
Post
autor: Natsume Yuki » 25 wrz 2018, o 20:27
Od czasu zranienia i początku ciężkiej choroby Livii minęły trzy dni. Zgodnie z zaleceniami wicehrabiego Zeppeliego, dziewczyna pozostawała zamknięta w swoim pokoju i nikt, za wyjątkiem samego Włocha, nie miał prawa wejść do środka. Jak twierdził Vittorio, choroba dziewczyny nie jest zakaźna, lecz może ona niekontrolowanie niszczyć obiekty wokół siebie, więc dopóki całkowicie nie wydobrzeje, powinna pozostać w odosobnieniu. Wicehrabia wychodził z posiadłości tylko na najważniejsze sprawy związane z gubernatorem, a gdy tylko przybywał z powrotem, od razu kierował swoje kroki do pokoju czarnowłosej i przebywał tam kilka godzin.
Chociaż Joanne była świadoma, że wszystkie te zabiegi i zastrzeżenia Zeppeli zastosował wyłącznie dla bezpieczeństwa i spokojnej rekonwalescencji jej przyjaciółki, cały czas odczuwała niepokój związany z jej nagłym schorzeniem wywołanym przez Strzałę, a brak możliwości zobaczenia się z nią wcale w tym nie pomagał. Widok bladej jak śmierć Szwedki, leżącej na podłodze i odczuwającej potworne cierpienie przy najmniejszym dotyku, był dla niej obrazem przerażającym i do tej pory wywołującym koszmary. Prawie bez przerwy drżała o życie Livii i martwiła się, że dziewczyna umrze nawet mimo profesjonalnej pomocy wicehrabiego. A fakt, że nie mogła nawet wejść do jej pokoju i ją zobaczyć, pomóc jej w jakikolwiek możliwy sposób, ciążył na niej jeszcze bardziej.
Panna Joestar obecnie siedziała w małej drewnianej altanie, zbudowanej pośród bogatych ogrodów jej willi, i wodziła oczami po błękitnym niebie, zamyślona. Było coś, co ją dość mocno zastanawiało. Czym były te Strzały? Jakim cudem ten grot dostał się do ciała jej przyjaciółki? Dlaczego ten pocisk miał tak silnie negatywny wpływ na jej organizm? Oraz, co najważniejsze.
Skąd Zeppeli wiedział, że to się wydarzy?
Od samego początku, gdy tylko zobaczył przywiezione przez Joela ornamenty, Vittorio przyglądał się im bardzo podejrzliwie, tak jakby spodziewał się że przez nie może się wydarzyć coś złego. Od samego wejścia do zbrojowni wiedział, że ranę spowodowała Strzała, nawet mimo tego że początkowo nawet nie widział leżącej. Do tego wiedział doskonale w jaki sposób wydobyć grot, by nie wywoływać dodatkowego, niepotrzebnego bólu, i znał ponoć najlepszy sposób na wyleczenie tej groźnej choroby. O ile te dwa ostatnie były jeszcze chociaż częściowo zrozumiałe, bo w końcu był absolwentem akademii medycznej i sam również otrzymał kiedyś podobną ranę, ale ta podejrzliwość i pewność były co najmniej zastanawiające.
Zaraz. Skoro on sam otrzymał podobną ranę…
„Wychodzą z tego znacznie silniejsze”…
… co to mogło oznaczać?
- Joanne?
Z zamyślenia wyrwało ją dopiero pojawienie się Jacoba, niosącego na ramieniu szerokie nożyce ogrodnicze. Jako że przez dużą część swojej młodości Gray pracował na plantacji, miał niezwykłą smykałkę do roślin i doskonale wiedział jak się nimi opiekować. Dlatego lord Joestar postanowił dać mu pracę ogrodnika, a przynajmniej do czasu aż nie znajdzie czegoś bardziej odpowiedniego.
Jacob zbliżył się powoli do dziewczyny i usiadł na krześle naprzeciw jej leżaka. Oparł nożyce o nogę mebla i przygarbił się na siedzisku, opierając łokcie na udach.
- Wciąż trapi Cię to, co stało się z Livią, prawda? – powiedział cicho, patrząc na dziewczynę z zainteresowaniem. Joanne miała wrażenie, że to spojrzenie bez problemu byłoby w stanie przewiercić ją na wylot, gdyby tylko Jacob tego chciał.
Powoli kiwnęła głową, znów kierując swoje oczy na niebo.
- Jej stan… bardzo mnie niepokoi. Jeszcze do niedawna była w doskonałej formie, a teraz… wystarczyło niewielkie dziabnięcie i wszystko poszło się…
Jacob opuścił wzrok i odwrócił głowę na bok.
- To zrozumiałe. Rozmawiałem wczoraj z Joelem i wspomniał, że znacie się od dziecka, gdy lord Joestar przygarnął ją z sierocińca w Sztokholmie. I od tamtej pory jesteście dobrymi, jeśli nie najlepszymi przyjaciółkami. A teraz, gdy jedna z was jest w tak ciężkim stanie…
Westchnął ciężko.
- Wybacz, niepotrzebnie o tym wspominam. Tylko pogarszam sytuację.
Joanne uśmiechnęła się odruchowo. Nowy mieszkaniec willi rzeczywiście często miał problemy z powrotem do rzeczywistości i często trzeba mu było powtarzać kilkukrotnie nawet proste polecenia, zanim w końcu do niego dotarły. Zdarzało mu się też zacząć swoje rozmyślania na trudne tematy w najmniej odpowiednich momentach, czym niekiedy irytował również pozostałych pracowników posiadłości. Ale nawet tak krótka znajomość jak przez te trzy dni wystarczała, by zauważyć że młodzieniec jest wyjątkowo empatyczny i doskonale wychwytuje to, jaki stan emocjonalny odczuwa aktualnie jego rozmówca. Miał też swego rodzaju charyzmę, która sprawiała że nawet krótka i stosunkowo bezsensowna rozmowa z nim potrafiła poprzeć osobę na duchu.
- Nie przejmuj się – powiedziała spokojnym tonem, ponownie zwracając swoje spojrzenie na bezchmurny błękit nieba. – Stan Livii rzeczywiście mnie zasmuca i martwię się o nią, ale skoro pan Zeppeli mówi że niedługo wróci do zdrowia, to pozostaje mi się trzymać tej nadziei.
Popielatowłosy kiwnął głową na znak, że rozumie, ale jego twarz nie drgnęła nawet odrobinę. Dziewczyna zdążyła już zauważyć, że wyraz zamyślenia rzadko opuszczał jego oblicze. A inne emocje nawet nie raczyły na nim zagościć.
- No tak. Tylko… sam wicehrabia trochę mnie zastanawia. – Podrapał się po nieogolonym podbródku, starając się odpowiednio dobrać słowa. – Mimo tego, że pojawił się tu dopiero kilka godzin wcześniej, od razu zaszarżował do pomocy nieznanej mu osobie, doskonale znał symptomy, sposób leczenia… no, i teraz zamyka się bez słowa po kilka godzin dziennie w jej pokoju, teoretycznie ją lecząc. Jest to trochę niecodzienne, sama przyznasz.
Panna Joestar uniosła brwi w zaskoczeniu. Nie dość, że Jacob miał te same wątpliwości co ona sama, to jeszcze wytknął faktycznie nietypowe podejście Zeppeliego. Teraz, gdy o tym wspomniał, dziewczyna poczuła intensywny impuls zbliżenia się do pokoju przyjaciółki i podsłuchania, czy wicehrabia faktycznie zajmuje się leczeniem Livii.
Poderwała się na równe nogi, lecz przez długie pozostawanie w pozycji leżącej tak nagły ruch wywołał u niej nagły zawrót głowy. Zachwiała się i straciła równowagę, lecąc przed siebie. Przed upadkiem uratował ją szybki manewr ze strony Jacoba, który schwycił ją jedną ręką wokół talii.
Dziewczyna poczuła że się czerwieni, i szybko wyrwała się z rąk popielatowłosego. Młodzieniec spojrzał na nią z kamienną twarzą, przekrzywiając głowę w geście zaciekawienia.
- Wybacz – powiedziała cicho, poprawiając strój. Gray tylko podrapał się po potylicy, zastanawiając się nad powodem jej nagłego zawstydzenia. Ostatecznie wzruszył ramionami i sięgnął po nożyce ogrodnicze. Następnie położył je sobie na ramieniu, jak gdyby były muszkietem.
- Nie przepraszaj, tylko idź – odparł w końcu, spoglądając na nią z podobnie uprzejmym zainteresowaniem jak wcześniej. – Tylko po drodze upewnij się z łaski swojej, że również nie będziesz musiała skończyć w lecznicy.
Parsknęła śmiechem i ruszyła truchtem w kierunku willi. Jacob westchnął ciężko, odprowadzając dziewczynę wzrokiem, po czym wrócił do własnych zajęć. I tak jeszcze trochę tego miał, a lepiej żeby się wyrobił przed wieczorem – choć był tu dość krótko, zdążył się nauczyć że wkurzenie Gerco nie jest najlepszym pomysłem.
* * *
Joanne przemknęła ostrożnie korytarzami willi, zmierzając w kierunku schodów na antresolę. Był to dość pokaźny dystans, zważając na same rozmiary budynku, a dodatkowo musiała uważać żeby nie natknąć się na nikogo ze służby – wicehrabia Zeppeli powiadomił Gerco, żeby nikt mu nie przeszkadzał podczas procesu leczenia, więc majordom przekazał to samo polecenie wszystkim pracownikom posiadłości. Cóż, przynajmniej tyle, że dzięki swojej drobnej budowie ciała i zręczności potrafiła się znakomicie skradać, więc nie musiała zbyt często się tłumaczyć „czemu biegnie po korytarzu”.
Czasem służba potrafiła być na swój sposób irytująca.
W końcu udało jej się dotrzeć do salonu, gdzie zauważyła swojego ojca, rozmawiającego o czymś z Joelem. Chyba młody marynarz właśnie otrzymywał jakieś polecenie, bo choć nie wyglądał na zbyt zadowolonego, widać było po nim skupienie. Korzystając z okazji, dziewczyna przekradła się na stopnie i ruszyła w górę, starając się nie zwrócić na siebie uwagi.
Joel i tak ją zauważył. Gdy ich oczy się spotkały, mężczyzna tylko lekko ruszył brwiami, by w miarę niewidocznie się z nią przywitać, i kontynuował rozmowę z Brandonem. Joanne odetchnęła cicho, zapisując sobie w pamięci że musi mu podziękować.
Przekradła się po schodach na antresolę i powoli przedostała się do zachodniego korytarza, gdzie znajdowały się pokoje gościnne, lokum zajmowane przez kamerdynera, no i oczywiście - niewielki pokoik należący do Livii. Drewniane ściany holu pokryte były licznymi obrazami przedstawiającymi przodków rodziny Joestarów i ich dziwaczne przygody, a kamienna posadzka ukryta była pod tkanym dywanem, sprowadzonym wiele lat temu z Anglii. Lampy na ścianach jak zwykle miały nieco przykrótkie knoty, przez co głównym źródłem światła było wysokie okno na końcu przejścia.
Powoli zbliżyła się po drzwi do pokoju Livii i spojrzała przez dziurkę od klucza. W pokoju było dość ciemno, a dodatkowo odnosiła wrażenie, że wokół unoszą się jakieś dziwne opary. Spróbowała powąchać, co to takiego, ale nie zdołała wyłapać żadnego specyficznego zapachu. Jakieś bezwonne kadzidło? Nowy rodzaj tytoniu? Nie dała rady stwierdzić.
Usłyszała w środku jakieś głosy, więc przyłożyła ucho do drzwi, starając się wyszukać miejsce w którym będzie słychać najlepiej. Okazały się to okolice klamki.
- … więc nic mi nie będzie?
Był to męski, chrypliwy głos, a jego angielski wydawał się być wyjątkowo ostry. Rozpoznałaby ten akcent nawet przez sen. Gerco. Co on tam robił, do diaska?
- Skoro do tej pory nic nie wystąpiło, to przypuszczam ze nic nie nastąpi – odparł mu inny, przyjemny dla ucha głos, należący do wicehrabiego Vittorio. – Aczkolwiek przyznam, że jestem zaskoczony. Z własnego doświadczenia pamiętam, że tylko osoby naprawdę twarde, o silnej, wojowniczej duszy są w stanie przejść tę ranę bez żadnych symptomów choroby. Sam, nie mając nikogo wokół, cierpiałem przez prawie miesiąc. Dziewczyna na szczęście dochodzi do siebie dzięki temu że ma profesjonalną pomoc, teraz potrzebuje tylko trochę odpoczynku.
Usłyszała charakterystyczny śmiech Włocha.
- Jesteś naprawdę interesującą osobą, Signore Van der Vaas. Może gdybym wiedział coś więcej o Pana przeszłości, byłbym w stanie określić faktyczny powód braku symptomów…
- Moja przeszłość nie jest ani interesująca, ani przystępna dla słuchacza – odciął się ostro Gerco. Od razu jednak odchrząknął. - … Wybacz, lordzie Zeppeli. Nie jestem dumny ze swojej przeszłości, i wolałbym nie dzielić się nią z nikim. Za przeproszeniem.
- Ależ nie ma sprawy, to moja wina. Niepotrzebnie się zaciekawiłem.
Zapadła krótka cisza, w końcu przerwana przez Holendra.
- … więc, co do tych oparów…
- Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to forma Twojego Standu, Signore. Nie mam pojęcia, jakie są jego faktyczne właściwości, ale założę się że to wyjdzie w praniu już niedługo. W momencie, gdy podczas czyszczenia przez przypadek nabiłeś sobie Strzałę w dłoń, musiałeś aktywować swój potencjał. Teraz pozostaje czekać, by zobaczyć co to takiego.
Joanne przymrużyła lekko oczy, starając się bardziej skupić na nasłuchiwaniu. O czym oni, do cholery, mówią?...
-… czyli mam prawo wnioskować, że wasza lordowska mość i Livia również…
-… posiadamy Standy, tak. Mój Ocean Soul pomaga mi już wiele lat i jestem z niego bardzo dumny. Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądać i co będzie potrafić Widmowa Fala Livii, ale przypuszczam że będzie to coś niezwykle interesującego. Żeby jednak zobaczyć, co to takiego, musimy poczekać aż podleczy się z choroby i opanuje podstawy.
- To brzmi dość… niecodziennie. To dlatego ukrywa Pan Livię w tym pomieszczeniu i wchodzi tu tylko samemu?
- W rzeczy samej. – Zeppeli ponownie zachichotał. – Standy i tak są widoczne tylko dla innych posiadaczy, więc i tak by mi nie uwierzyli gdybym powiedział co z nią jest naprawdę.
Ponownie zapadła chwilowa cisza. Joanne podrapała się po głowie, starając sobie wszystko poukładać w umyśle. Wszystkie informacje, które uzyskała z tej rozmowy, były… dziwne. Niecodzienne, jak to nazwał Gerco. Brzmiało to tak, jakby rozmawiali o nadprzyrodzonych sprawach, które tylko oni są w stanie zrozumieć. Czym są te „Standy”? O co chodzi z tym dymem wewnątrz pokoju? Co tak naprawdę dzieje się z Livią? Kim jest Zeppeli? Wszystko zdawało się mieć coraz mniej sensu.
- Więc mogę wrócić do pracy bez problemu? – dotarło do niej pytanie zadane przez Gerco.
- Oczywiście, nie będzie z tym problemu. Wystarczy, że będziesz kontrolować swoje emocje na tyle, by Twój Stand się nie wydostawał niekontrolowanie. Masz bardzo silnego ducha, Signore, więc nie musisz się martwić o chorobę taką jak Signoriny Heder. Postaraj się tylko, by nikt inny nie zbliżył się do Strzał, bo nie wiadomo jak by to mogło zadziałać.
Gerco wydał z siebie potwierdzające mruknięcie.
- A, i co polecam – dodał vicehrabia Vittorio z rozbawieniem w głosie. – Nadaj swojemu Standowi nazwę. Łatwiej będzie wtedy przyzwyczaić się do jego obecności.
Usłyszała kroki ze środka i lekko się odsunęła. Ku swojemu zaskoczeniu, zauważyła że stoi w niewielkiej kałuży wody. Ktoś tu coś wylał? Może wicehrabia, gdy przynosił misę z wodą?
Ktoś klasnął cicho.
- Bene! W takim razie nie będę Cię już zatrzymywał… Tylko upewnij się, że nie zabijesz drzwiami tego kogoś, kto stoi po drugiej stronie.
O cholera.
Dziewczyna zerwała się do biegu, najszybciej jak tylko potrafiła. Jakim cudem Zeppeli był w stanie określić, że ktoś ich podsłuchiwał? Przecież cały czas się skradała i nie wydała z siebie najmniejszego dźwięku! Upewniła się też, że nikt nie stoi w pobliżu przejścia i nie będzie w stanie wyłapać jej obecności. Więc jak!?
Cóż, to pytanie zostawiła sobie na później. Gdy tylko przeskoczyła z korytarza na główną antresolę, usłyszała za sobą otwierane drzwi. Ktokolwiek to był, raczej nie powinien być w stanie jej zauważyć. Oby.
Przywarła plecami do ściany, starając się uspokoić oddech. Dyszenie w niczym tu nie pomoże, a tylko może zdradzić Gerco, że przed chwilą biegła – i tym samym wskazać na siebie jako na podsłuchiwacza. Poza tym, ciężko skupić się na przemyśleniach, kiedy miało się trudności z oddychaniem. Zamknęła oczy, wciągając i wypuszczając miarowo powietrze w równych odstępach, czekając aż jej serce przestanie tłuc jak zwariowane. Przy okazji nasłuchiwała, czy nie zbliżają się niczyje kroki spod pokoju Livii.
… Co tu było dużo do mówienia? Cała rozmowa, którą odbyli między sobą lokaj z pochodzącym z Włoch szlachcicem, była dla niej zupełnie niezrozumiała. O ile część o chorobie spowodowanej przebiciem skóry przez te przeklęte Strzały była w stanie ogarnąć umysłem, o tyle wszystko pozostałe zdawało się być zwyczajną paplaniną, i to psychodeliczną na dodatek. Schorzenie blokowane przez sam charakter człowieka? Potencjał? Standy, czy tam „widmowe” Fale? Wszystkie sformułowania, które padły podczas dialogu Van Der Vaasa i Zeppeliego, brzmiały jak wymyślone przez człowieka naszprycowanego jakimiś środkami odurzającymi. Najdziwniejsze zaś w tym wszystkim było to, że obaj brzmieli bardzo poważnie, nawet mimo wesołkowatego tonu wicehrabiego.
Oczywiście, to nie była kwestia braku otwartości umysłu ze strony dziewczyny. Mimo młodego wieku, Joanne miała już okazję zobaczyć w życiu swoją dozę kuriozów, zaczynając od niezwykle rzadkich zjawisk pogodowych, takich jak wenezuelska Latarnia Maracaibo, przechodząc przez całą gamę tajemniczych rytuałów i zaklęć voodoo, na Hamonie kończąc. Sama również była użytkowniczką Fali, głównie dzięki kurtuazji Joela który zgodził się pomóc jej opanować podstawy (chociaż wymagało to znacznego dopraszania się), i potrafiła wykorzystywać energię oddechu by przekraczać bariery blokujące innych ludzi. Takie wystawienie na niezwykłości było wystarczające, by sprawić że mało co było w stanie ją zaskoczyć. Ale ta gadka o Standach… była po prostu ZBYT dziwna. Nawet dla niej.
… chyba, że po prostu miała nadzieję że nic dziwniejszego niż Hamon już jej nie spotka…
- Panienko Joanne?
Dziewczyna dosłownie podskoczyła, czując że jej serce zamiera na dobrą sekundę. Upadła na pośladki, amortyzując upadek za pomocą rąk. Cóż, przynajmniej tyle, że leżał tu dość gruby dywan. Spanikowana, wypatrzyła wzrokiem osobę która niespodziewanie zaszła ją od boku.
Nad nią zaś stała mająca może siedemnaście lat, ciemnoskóra nastolatka. Była to Sandra Jose, pochodząca z Trynidadu służka, która kilka lat wcześniej została uwolniona z niewoli przez pewnego Hiszpana (którego imię przyjęła jako własne nazwisko), a następnie przyjęta do pracy przez Brandona Joestara. Dziewczyna obecnie stała nad Joanne z przekrzywioną głową, przyglądając się jej z bezgranicznym zaciekawieniem.
- Czy coś się stało? Nie chciałam panienki przestraszyć…
Joanne odetchnęła głęboko i przyłożyła dłoń do piersi, czując że dalej ją bolą okolice serca. Odnosiła wrażenie, że ta sytuacja właśnie skróciła jej życiorys o dobre kilka lat.
- Na litość boską, Sandra – sapnęła, niezgrabnie podnosząc się na nogi. – Następnym razem nie skradaj się w ten sposób. Prawie zawału dostałam, do diabła.
Ciemnoskóra skłoniła się i odstąpiła o krok. W tym czasie rudowłosa poprawiła swoje ubrania i otrzepała je z pyłu. Sandra poczekała cierpliwie, aż skończy, po czym odchrząknęła i spojrzała na bladą twarz Brytyjki.
- Lord Brandon chciał abym Ci przekazała, że dziś może nie wrócić do willi. W biurze gubernatora mają duży rozgardiasz, który muszą jak najszybciej ogarnąć. Prosił też, żebyś upewniła się że Joel wróci z roboty którą mu zlecił, i żebyście później nie opuszczali posiadłości.
Joanne uniosła brwi.
- Dość dziwne te zalecenia, sama przyznasz.
Sandra opuściła głowę i spojrzała w bok, jakby chcąc uniknąć wzroku Joanne.
- … Podobno jest to spowodowane groźbą ataku piratów…
Joanne wzdrygnęła się, zaskoczona, i spojrzała oczekująco na ciemnoskórą służącą. Ta jeszcze przez chwilę tylko stała, jakby bojąc się powiedzieć cokolwiek więcej, ale ostatecznie skłoniła się głęboko, splatając uprzednio dłonie.
- Proszę mi wybaczyć, panienko Joanne! – Sandra nagle zaczęła wyrzucać z siebie szybki potok słów. – Ja… podsłuchałam rozmowę między lordem Joestarem i paniczem Joelem, wiem że nie powinnam, ale ciekawość zwyciężyła… I podobno na morzu niedaleko Jamajki gromadzą się okręty należące do piratów, i dlatego istnieje podejrzenie że zamierzają zaatakować Port Royal, dlatego pan Joestar planuje wzmocnić obrony osady, a panicza Joela wysłał do miejscowej gildii, by zrekrutować ochroniarzy do willi…
Joanne westchnęła lekko. Cóż, to zrozumiałe, że usłyszenie takiej informacji, nawet przez przypadek, mogło wzbudzić zainteresowanie wymieszane z obawą. Dlatego nie obwiniała Sandry za podsłuchanie rozmowy. A nawet więcej, była wdzięczna że nie tylko zdobyła tę informację, ale też podzieliła się tym z nią. Przynajmniej teraz, nawet jeśli zacznie się dziać coś niepokojącego, będzie wiedziała co jest tego powodem.
Nagle obie usłyszały ciche, wolne kroki, zmierzające w ich kierunku. Chwilę później przed nimi stanęła wielka, męska sylwetka. Joanne struchlała.
Gerco.
- Podsłuchiwanie nie jest najlepszą cechą – stwierdził spokojnym tonem. I właśnie ten spokój sprawił, że rudowłosej po plecach przemknął zimny pot. Cała pobladła, a jej dłonie zaczęły niekontrolowanie drżeć.
Jeśli Gerco wiedział, że to ona podsłuchiwała jego rozmowę z wicehrabią… cóż, sama wolała nie wiedzieć, jak to się dla niej skończy.
Holender nachylił się w kierunku Sandry i pacnął ją w ucho. Z pewnością nie było to bolesne, bo lokaj nigdy nie uderzał kogoś w celu zadania obrażeń, ale służka i tak podskoczyła z zaskoczenia.
- Jeżeli lord Joestar rozmawia z kimś o czymś na osobności, to znaczy to tyle, że żadne z tych słów nie mają trafić do uszu służby. Zrozumiano?
Sandra pokiwała gwałtownie głową, na znak że przyswoiła sobie nauczkę od rosłego kamerdynera. Gerco zaś westchnął ciężko i spojrzał na rudowłosą.
- A panienkę co tutaj sprowadza?
Joanne, spanikowana, pokręciła szybko dłońmi w geście „nic”, śmiejąc się przy tym nerwowo.
- Właśnie miałam, tego, no… po prostu tędy przechodziłam, i… Sandra mi powiedziała, że mam iść poszukać Joela, więc tego, no… dobrasłuchajniemamczasumuszęleciećpa!
Ostatnie słowa prawie wykrzyczała na jednym oddechu, wciąż uśmiechając się z lekką paniką, po czym nagle się odwróciła i ruszyła pełnym biegiem w stronę schodów. Gerco, ogłupiały, spojrzał tylko na Sandrę, która bezradnie wzruszyła ramionami i ruszyła za uciekającą rudowłosą.
* * *
Łażenie po Port Royal, zwłaszcza w wieczornych godzinach, nie było najprzyjemniejszym na świecie zajęciem. Słony zapach morza wymieszany ze swędem ryb z portu cholernie dawał się we znaki, nawet przy najmniejszym spacerze. Sprażone podłoże oddawało teraz całe ciepło, jakie nagromadziło przy pełnym karaibskim słońcu, wywołując nieprzyjemne uczucie odparzenia stóp. I jeszcze, tradycyjnie, jak wcześniej prażyło jak głupie, tak teraz zaczynało zbierać się na sztorm. Cóż, przypuszczalnie i tak lepiej spędzić taką pogodę na brzegu, niż jakbym miał znowu walczyć o życie na rozchwianym, śliskim pokładzie.
Westchnąłem i poprawiłem swoją brązową kamizelę, stąpając powoli w kierunku domu. Zadanie od ojca wykonałem bez większego wysiłku – na szczęście, dość szybko znalazłem odpowiednich pomocników: byli wojskowi, którzy zostali zmuszeni do zrezygnowania ze służby przez problemy zdrowotne lub sytuacje osobiste, rzemieślnicy, znalazło się też kilku doświadczonych żeglarzy, którzy potrafili bardzo sprawnie wymachiwać tymi scyzorykami, które nazywali mieczami. Do obrony willi powinni się nadawać jak znalazł. Z twarzy również wydawali się być osobami prostolinijnymi, nie wyczułem w nich żadnego podstępu. Tym lepiej, zwłaszcza zważając na okoliczności.
- Cholerni piraci – mruknąłem do siebie, masując się dłonią po karku. – Nie mieli lepszego miejsca na spotkania po latach? Dajcie spokój…
Wiatr cały czas się wzmagał, a z nieba powoli zaczynały spadać pierwsze krople deszczu. Trzeba będzie się pospieszyć, zanim Bozia uzna że to dobry moment żeby mi łupnąć piorunem na paszczę.
Między miastem a willą Joestarów znajdowała się spore, zarośnięte kukurydzą pole, przez które prowadziły dwie szerokie ścieżki – jedna, idąca w lewo i łącząca mój dom z Port Royal, oraz druga, pozwalająca wejść na klifowe zbocze, obok którego postawiono posiadłość. Za młodu, razem z moimi obecnymi znajomymi z załogi, często organizowaliśmy sobie zawody w skokach do morza. Choć niebezpieczna, była to przednia zabawa, którą do teraz znakomicie wspominam.
Wiedziony ciekawością – a może przeczuciem? – postanowiłem zaryzykować karę boską i skierowałem się w stronę kamiennego zbocza. Czasami zdarzało mi się tu przychodzić razem z Joanne, żeby pokazywać jej różne gwiazdozbiory, zwierzęta, zjawiska wodne i pogodowe. Zawsze chętnie przyjmowała takie lekcje, i brała je sobie do serca. Ha, od niedawna zdarzało nam się tutaj również trenować Hamon, gdy tylko się zgodziłem na nauczenie jej tej sztuki. Co uczyniłem zresztą niechętnie, ale cóż… nie mogłem jej odmówić. W końcu to moja siostrzyczka.
Stanąłem nad urwiskiem i spojrzałem na wzburzone morze. Jeśli ktokolwiek zamierzał dziś zaatakować, to cholernie ryzykował. Okręty w taką pogodę miały bardzo utrudnione zadanie co do manewrowania i celowania, o desancie nie wspominając. Tym bardziej, jeśli razem ze sztormem przybędą tornada wodne – wtedy szansa powodzenia spadała całkowicie do zera.
A jednak wydawało mi się, że coś widzę na horyzoncie…
Odwróciłem się, by ruszyć w kierunku willi, gdy nagle ujrzałem jakiegoś człowieka, stojącego przy sporym głazie nieopodal ścieżki. Na oko był w połowie drogi między dwudziestką i trzydziestką, i choć był smukłej budowy ciała, emanował aurą siły… i swego rodzaju grozy. Dość wysoki, z lekko przymrużonymi oczami barwy piwa, płaskim nosem i wąskimi ustami, głową pokrytą burzą czarnobrązowych włosów, ściętych do ramion. I na uzupełnienie – niewielka kozia bródka, zaczynająca się na dolnej wardze. Na sobie nosił ciemną koszulę roboczą, objętą szerokim skórzanym pasem, na którym znajdował się również specjalny skórzany naramiennik z kaburami na noże do rzucania; do tego wdział na siebie lniane spodnie z paskiem i wysokie do połowy łydek wojskowe buty ze skóry; całości obrazu zaś dopełniał czarny, przylegający do ciała płaszcz o długości do kolan i z rękawami odsłaniającymi dłonie z wąskimi palcami. Wyglądało na to, że oprócz tych pocisków na naramienniku nie był uzbrojony, ale coś i tak mi w nim nie pasowało…
- A ty to kto? – spytałem na tyle uprzejmie, na ile byłem w stanie. By być szczerym, nie miałem ochoty na wdawanie się z nim w dyskusję, ale lepiej okazać świadomość, że jest w pobliżu, niż później prosić się o nóż między żebrami.
- Tak jakby cię to powinno obchodzić – odparł bezczelnie. Głos mężczyzny, choć wystarczająco donośny, w brzmieniu i tak przypominał szept, co wcale nie poprawiało jego wizerunku. – Od Ciebie potrzebuję tylko jednej informacji. Później będziesz mi zbędny.
Zacisnąłem zęby w irytacji, ale moje wargi skrzywiły się we wrednym uśmiechu. Oho, mamy do czynienia z jakimś przyjemniaczkiem!
- Ja też potrzebuję od Ciebie jednej informacji. Jak na przykład – kim ty, kurwa, jesteś.
Mężczyzna parsknął pogardliwie i wzruszył ramionami.
- Nie widzę potrzeby przedstawiania się padlinie. A teraz odpowiesz na moje pytanie.
Przepraszam bardzo, ale co on właśnie powiedział? Czy on właśnie nazwał mnie per „padlina”?
Komuś tutaj bardzo śpieszno do bliskiego zapoznania się z moją pięścią.
Przybysz zmrużył oczy jeszcze bardziej.
- Gdzie trzymacie te Strzały, które przywiozłeś do willi?
Zamarłem.
- Widzisz, otrzymałem zlecenie na zdobycie tych ornamentów. Są dość cenne, znalazł się ktoś, kto zechciał mieć je w swojej kolekcji. A moją robotą jest wykonywanie zadań wszelakich, byle dobrze płatnych. A jeśli ktoś przeszkadza, zwyczajnie go zabijam. Proste.
Spojrzał prosto na mnie, bez żadnych emocji w spojrzeniu.
- Powiedzmy wprost – bez problemu mógłbym samemu znaleźć te pierdolety. Nie lubię jednak marnować czasu, więc zróbmy sobie taką umowę: Ty mówisz mi, gdzie trzymacie Strzały, wtedy ja powstrzymuję się przed urżnięciem ci łba, i wszyscy zadowoleni.
Czułem, że wszystko się we mnie gotuje. Chociaż dopiero go poznałem, całe jestestwo tego kolesia – jego postawa, sposób mówienia, podejście do sytuacji – to wszystko sprawiało, że miałem ochotę roznieść go na kawałki. Raz, spodziewał się, że tak po prostu oddam mu artefakty, które przywiozłem jako pamiątkę dla mojej rodziny, i które miały faktyczną wartość. Dwa, cały czas powtarzał tylko „jak to on mnie nie zabije”. Biła od niego przesadna pewność siebie, duma… i chęć mordu. Widać było, że ten mężczyzna był doświadczonym łowcą nagród i rzeczywiście odebrał już dziesiątki, jeśli nie setki żyć.
Ale ja nie zamierzałem dołączyć do tej kolekcji.
Miał pecha trafić na kogoś z bardzo krótkim lontem, i bardzo ciężkimi pięściami.
- Po moim trupie.
Agresor nagle się uśmiechnął w drapieżny sposób.
- Taki jest plan.
Wyszczerzyłem zęby, gotując się na szybki atak, po czym ruszyłem z kopyta w kierunku oponenta. Mężczyzna również nie zamierzał pozostać w tyle, bo od razu również zerwał się do biegu. Trzymał jedną z rąk na wysokości brody, drugą pozostawił luźno.
Wyprowadziłem potężny cios pięścią, mierząc w okolice nosa agresora. Ten nawet nie próbował się zasłonić. Spoglądał bezczelnie na moją dłoń, uśmiechając się krzywo.
Nie poczułem jakiegokolwiek oporu.
Jego twarz po prostu rozpłynęła się w cienisty obłok.
Zawahałem się, zupełnie oniemiały, i przeciwnik natychmiast wykorzystał ten krótki moment przerwy. Wyprowadził podbródkowy hak, trafiając mnie w szczękę. Zadzwoniło mi w uszach, lecz nie był to na tyle silny cios, by zadać mi poważniejsze obrażenia. Natychmiast odskoczyłem, zanim otrzymałem następne uderzenie. Wróg próbował sięgnąć mnie drugą ręką, lecz zdołałem na czas usunąć się na bezpieczny dystans.
Co to było, do jasnej niespodziewanej!? Skurwiel po prostu rozpłynął się w powietrzu (a przynajmniej głowę), a po tym najzwyczajniej w świecie wyprowadził własne uderzenie? W życiu nie widziałem czegoś bardziej nienaturalnego, a przecież widziałem już sporo surrealistycznych i metafizycznych rzeczy przez te dwadzieścia cztery lata. Obróciłem się na pięcie, by spojrzeć na przeciwnika.
- Tak jak myślałem – stwierdził z rozczarowaniem w głosie, splatając ręce na piersi. – Nie jesteś w stanie mnie nawet zadrapać. Teraz skoro już wiesz z czym masz do czynienia, może po prostu się poddaj?
Parsknąłem śmiechem. Mężczyzna tylko uniósł brwi, zaskoczony moją reakcją.
- Rany, rany. Przyznaję, zaskoczyłeś mnie tą sztuczką. Ale…
Stanąłem w pozycji bojowej, trzymając pięści na wysokości swojej brody i lekko zginając nogi w kolanach.
-… drugi raz mnie na to nie dorwiesz.
Oponent parsknął, widocznie zirytowany, i wyciągnął przed siebie rękę. Ten sam cień, w który wcześniej zmieniła się jego głowa, zawirował wokół jego nadgarstka i uformował długie na stopę, szerokie ostrze. Nie wyglądało na szczególnie niebezpieczne, lecz z doświadczenia wiedziałem, że niezwykłe umiejętności wymagają dalece zwiększonej ostrożności.
- Lepiej byłoby dla Ciebie, gdybyś jednak się poddał – wyrzucił z siebie na wydechu, przyjmując neutralny wyraz twarzy. – Wtedy Twoja śmierć byłaby przynajmniej stosunkowo bezbolesna.
Wyciągnąłem jedną z dłoni przed siebie i ruszyłem dwoma palcami w prowokacyjnym geście.
Mężczyzna ruszył truchtem w moim kierunku, przygotowując stworzoną broń na wykonanie pchnięcia. Sam zaś pozostałem w miejscu, nauczony doświadczeniem. Wcześniej zaatakowałem bez przemyślenia swojego ruchu, zbyt pewien swego, i zostałem za to ekspresowo ukarany. Dwa razy nie popełnię tego samego błędu.
Przeciwnik zamarkował uderzenie od góry, by szybko się skulić i uderzyć od dołu.
- ORRRA!
Uderzyłem pięścią w dół, mierząc w głowę agresora. Tak jak (już) się spodziewałem, ta rozpłynęła się w cień, a on sam kontynuował atak. Odsunąłem się w bok i uderzyłem kolanem na wysokość brzucha, korzystając z tego że teraz nie będzie mógł się wycofać. Miałem przy tym nadzieję, że skoro przed chwilą był w stanie jednocześnie uniknąć i zaatakować, to mógł jednocześnie zmienić w cień tylko niewielki segment swojego ciała.
Pomyliłem się.
Oponent całkiem się rozpłynął w czarnej, półprzezroczystej aurze, i przemknął natychmiastowo za moje plecy.
Odruchowo się skuliłem i zerwałem do przodu, i tylko to uratowało mnie przed dźgnięciem w nerkę. Poczułem silne ukłucie w bok na wysokości dolnych żeber. Odskok sprawił, że rana nie była zbyt głęboka, ale i tak od razu poczułem swoją posokę cieknącą po skórze.
A więc może się zmienić w cień całkowicie?...
Trochę to niesprawiedliwe.
- Disasterpiece – powiedział, śmiejąc się z wyższością. – Dzięki tej umiejętności jestem zabójcą doskonałym. Nikt nie może mnie nawet drasnąć, a ja mogę zamordować każdego człowieka, nie bawiąc się w konwenanse i nie musząc się martwić o swoje bezpieczeństwo. Cień jest po mojej stronie... Nie! To JA jestem cieniem! Czy teraz w końcu rozumiesz, że nie masz ze mną najmniejszych szans?
Przez chwilę jeszcze chichotał, patrząc jak trzymam się za krwawiącą szramę w boku. W końcu się uspokoił, ale pozostawił sobie swój bezczelny, cyniczny uśmiech.
- Muszę jednak przyznać, że jesteś interesującym osobnikiem. Skończonym idiotą, zważając że dalej nie zamierzasz się poddać, ale wciąż interesującym. Dlatego odpowiem na Twoje pytanie.
Cienista aura zawirowała wokół jego stóp, a ostrze na nadgarstku wydłużyło się do rozmiarów kordelasa.
- Wiedz, że Twoje życie odebrał Maximilian Kaiss.
Przez sekundę panowała cisza.
Którą przerwał w końcu mój śmiech.
- Kaiss, hm? – podniosłem głowę i spojrzałem prosto w oczy zaskoczonego zabójcy. - Zapamiętam, tego możesz być pewien. Ale, widzisz…
Opuściłem ręce i stanąłem prosto, pewien swego.
- … nie ty jeden posiadasz nietypową umiejętność.
Wypuściłem powietrze z płuc, wydając z siebie lekko charczący dźwięk. Następnie wykonałem głęboki wdech przez nos i usta. Po mojej skórze zaczęły przeskakiwać złote wyładowania, przypominające nieco iskry płonącego prochu lub pioruny na burzowym niebie. Im więcej powietrza wdychałem, tym silniejsza energia buzowała w moich żyłach.
Wyrównałem oddech. Moje mięśnie napięły się mocniej, a rana wykonana przez Maximiliana prawie natychmiast zaczęła się goić. Wyciągnąłem przed siebie dłoń, w podobny sposób jak zrobił to Kaiss, a łuki energii przeskoczyły między moimi palcami.
- Tego się nie spodziewałeś, co? – parsknąłem śmiechem, patrząc na reakcję oponenta. Dla kogoś, kto widział tę umiejętność po raz pierwszy w życiu, Hamon był czymś pięknym i przerażającym zarazem.
Kaiss westchnął ciężko. Na jego twarzy jednak pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu.
-… robi się coraz ciekawiej.
Wzruszyłem ramionami, uśmiechając się bezczelnie. Następnie skuliłem się, przygotowując się do szarży na oponenta. Hamon przepłynął wewnątrz moich żył, tworząc łuki energii na moich łydkach.
Skoczyłem w stronę agresora, przygotowując pięść do uderzenia. On zaś w tym samym momencie uniósł miecz.
* * *
Joanne kroczyła spokojnie ścieżką, zastanawiając się gdzie mógł się zaszyć Joel. Przeszukała już większość willi, mając nadzieję że zdążył już wrócić ze zlecenia przydzielonego mu przez ich ojca, ale wychodziło na to, że jeszcze nie ukończył zadania, i wciąż krąży gdzieś po Port Royal. Ech, szukanie go po okolicy zapowiadało się cholernie nużąco…
Poczuła nagłe uczucie niepokoju, a chwilę później odniosła wrażenie, że ktoś wbił jej grubą szpilę w bark.
Dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się specyficzne znamię w kształcie gwiazdy, z którym urodziła się zarówno ona, jak i jej brat. Podobno ich dziadek również takie miał. A żeby tego było mało, pogłoska mówiła że podobno dzięki niemu był w stanie instynktownie wyczuć, gdy ktoś połączony z nim więzami krwi znajdował się w pobliżu.
I doskonale wiedziała, że ta plotka jest prawdziwa. Ona sama była w stanie bez problemu nie tylko wyczuć, że członkowie jej rodziny są w pobliżu, ale potrafiła nawet dokładnie określić, gdzie znajduje się Joel, jeśli odczuwał on jakieś silnie negatywne emocje. Prawdopodobnie ich powiązanie było tak silne przez fakt, że razem dorastali i mieli czas przyzwyczaić się do tej umiejętności.
Coś groziło Joelowi.
- Panienko Joanne!
Joanne odwróciła się szybko. Od strony willi zbliżała się Sandra, trzymając w dłoniach rąbki swojej sukni, będącej częścią stroju służącej.
- Pan Gerco prosił, żebym udała się razem z panienką. Poprosił też, bym upewniła się że nie będzie panienka przebywać zbyt długo poza willą, bo robi się ciemno. Mam ze sobą lampę…
Joanne prychnęła z gniewem, ucinając wypowiedź Sandry. Szybko sięgnęła do paska, by sprawdzić czy jej zaufany nóż znajduje się w ukrytej kaburze. Upewniła się również, że ma przy sobie małą butelkę z oliwą. Jej Hamon był niczym w porównaniu do umiejętności Joela, i nie potrafiła wzmocnić swoich możliwości fizycznych za pomocą oddechu w takim samym stopniu jak jej brat – w zamian skupiła się na precyzji i wkomponowywaniu Hamonu do innych przedmiotów. Metal nie przewodzi Fali równie dobrze jak materia organiczna, ale pokryty olejem działał nader sprawnie.
- Joel jest w niebezpieczeństwie, Sandro, nie mam pieprzonego czasu żeby wysłuchiwać zachcianek Gerco! – wyrzuciła z siebie, próbując oddychać miarowo.
Sandra otworzyła szeroko oczy, zaskoczona.
- Jak to? Skąd panienka to wie?
- Po prostu wiem. Musimy się pospieszyć, albo może mu się stać coś złego!
Służka podrapała się po skroni.
- Jak zamierza panienka go znaleźć? Przecież wyspa jest wielka, może być dosłownie wszędzie…
Joanne powstrzymała śniadoskórą przez uniesienie dłoni, po czym przymknęła na moment oczy. Wsłuchała się w ciszę, próbując odnaleźć buchającą aurę Joela.
Wybrzeże i klif, niedaleko willi.
- Mam go. Za mną, nie mamy dużo czasu!
* * *
Udało mi się uniknąć trafienia ostrzem stworzonym przez Kaissa. Tak jak poprzednio, nawet nie próbował się zasłonić. Wyprowadziłem jak najsilniejszy cios hakiem od dołu, chcąc sprawdzić czy ponownie spróbuje zmienić się w cień. Tym razem jednak pozwoliłem, by życiodajna energia Hamonu ujawniła się na kostkach pięści. Planowałem wpompować ją centralnie do ciała mojego przeciwnika, by chociaż trochę utrudnić mu walkę.
Hamon nie był narzędziem, które można było zastosować do zadania bólu istotom żywym. Ba, przypuszczalnie był on nawet bardziej użyteczny w procesach leczniczych, a nie w walce. Ale bezpośrednie wystawienie na energię Fali mogło mieć różnoraki wpływ na ciała zwykłych ludzi – przy odrobinie treningu, Oddech mógł bez większego problemu zmusić kogoś do wykonywania określonych czynności, ograniczyć percepcję, spowodować rozkojarzenie, a czasem nawet doprowadzić do omdlenia. Szaman Taino kiedyś powiedział mi, że odpowiednio długi kontakt mógłby spowodować oparzenie, lub nawet zacząć topić skórę.
Cóż, nie dziwne, skoro była to energia identyczna jak ta generowana przez słońce. Nie raz widziałem ludzi którzy dostawali udaru od wystawienia na zbyt intensywne światło słoneczne, a przebywanie na zewnątrz w najbardziej upalne dni mogło mieć niszczący wpływ na czyjeś powłoki ciała.
- Overdrive!
Tak jak się spodziewałem, moja pięść przeniknęła przez ciało Maximiliana tak, jakby w ogóle go przede mną nie było.
Tym razem jednak poczułem coś dziwnego.
Gdy moja pięść dosięgnęła rozmytego w cieniu tułowia Kaissa, wyładowania Hamonu rozniosły się po powierzchni ciemnych obłoków, a ja sam odniosłem wrażenie, że moja dłoń brnęła jak przez wodę.
Cień cofnął się gwałtownie i zatrzymał się kilka metrów dalej. Chwilę później zmaterializował się sam Kaiss, zupełnie zszokowany.
- CO?! Jakim cudem… Twój cios nawet odrobinę mnie nie zabolał, ale zdołałeś mnie dotknąć… Ba, udało ci się mnie odepchnąć! Jak?! PYTAM SIĘ, JAK?!!
Parsknąłem.
A chwilę później wybuchłem gwałtownym, niepowstrzymywanym śmiechem.
- Cóż, wygląda na to, że nawet cień czasem musi ustąpić, nie?
Mężczyzna wyglądał na równie wściekłego, jak zaskoczonego. Cóż, do niedawna miał on pewność, że jest on zupełnie nietykalny, więc byłem w stanie sobie wyobrazić, że upadek jego światopoglądu był równie gwałtowny, jak bolesny.
Maximilian nagle ryknął z gniewem, gwałtownie rozkładając dłonie na boki.
- DISASTERPIECE: VERMILION!
Cienie wokół niego zakotłowały się gwałtownie, a z ich powierzchni wystrzeliły nagle niezliczone, półmaterialne pociski. Tylko dzięki szybkiej reakcji, zwanej potocznie padnięciem na płask, udało mi się umknąć całkowitego podziurawienia.
- Dość tego! Zdychaj! Zdychaj! ZDYCHAJ!
Spośród czarnych obłoków u stóp mężczyzny leciała istna kanonada, która brak precyzji nadrabiała liczebnością. Nie miałem nawet za bardzo możliwości podniesienia się do pozycji stojącej. Nie oznaczało to jednak, że nie byłem przygotowany by to zrobić.
Po chwili fala pocisków ustała.
Bo, jak się okazało, Kaiss stał tuż nad moją głową.
- … cholera.
Spróbowałem się odturlać na bok, lecz i tak poczułem, że cieniste ostrze przeszyło mój bok. Starając się zignorować ból, zerwałem się na równe nogi i uniknąłem następnego uderzenia. O włos. Maximilian od razu przeszedł do zasypywania mnie gradem ciosów, za którymi ledwo byłem w stanie nadążyć, nawet mimo tego że moje mięśnie były wzmocnione Hamonem i tym samym – drastycznie wzmocnione.
Musiałem przyznać, że był to cholernie groźny, i godny uznania oponent. Nawet mimo swojej obsesji na punkcie zabijania.
Skorzystałem z krótkiej przerwy między uderzeniami zabójcy, i wyprowadziłem własny cios. Tak jak poprzednio, ciało Kaissa rozpłynęło się w cieniu, lecz zostało zmuszone do cofnięcia się przez moją Falę. Na wszelki wypadek poprawiłem wzmocnionym kopniakiem, żeby dać sobie jeszcze chwilę oddechu.
Maximilian nie zamierzał mi chyba tego udzielić, bo prawie natychmiast zerwał się z powrotem do pionu, zebrał siły, i jednym potężnym doskokiem rzucił się w moim kierunku, szykując miecz na przebicie mojej głowy.
- ZDYCHAAAAAAJ!
Jednak udało mi się wymusić u niego chociaż jeden błąd.
Podskok był faktycznie najszybszym sposobem wrócenia do walki… ale w trakcie lotu był praktycznie bezbronny.
Zacisnąłem mocno obie pięści i zacząłem miarowo oddychać. Impulsy energii przeskakiwały po mojej skórze niczym błyskawice, a wokół mnie pojawiło się coś w rodzaju złotej aury.
- Poczuj siłę mojego serca! Poczuj żar, którego nie zdołasz powstrzymać! Niech moja pięść jaśnieje niczym słońce!
W ułamku sekundy znalazłem się tuż przed Maximilianem.
- SUNLIGHT YELLOW OVERDRIVE!
Na rozwiane w cień ciało Kaissa runęła istna lawina ciosów, wyprowadzana z tak gwałtowną prędkością, że stojącemu z boku obserwatorowi mogłoby się wydawać, że moje ręce stawały się rozmazanymi smugami – jego oko zwyczajnie nie byłoby w stanie nadążyć. Iskrzące pięści uderzały w każdy milimetr czarnego obłoku, przesyłając przez organizm mojego oponenta coraz to większą ilość energii Fali. Gdyby był on zwykłym człowiekiem, prawdopodobnie musiałby wylądować w lazarecie – sam Hamon w takim natężeniu byłby w stanie doprowadzić do wylewu krwi do mózgu, a przecież do tego dołączyłaby kwestia samych moich ciosów, które – nie chwaląc się – mogłyby powalić nawet konia.
Atak ten był jednocześnie efektywny i efektowny – zarówno wizualnie, jak i dźwiękowo. Każde uderzenie kończyło się lekkim, złotym rozbłyskiem, który w zapadającej ciemności dałoby radę zobaczyć nawet ze sporych odległości. Dodatkowo, każdy przepływ Fali wydawał z siebie dźwięk przypominający coś między rezonującym kryształem, a wyładowaniami błyskawic. No, i sam też miałem dziwny zwyczaj – gdy wyprowadzałem gwałtowny, szybki atak, podświadomie wydawałem z siebie okrzyk bojowy: za każdym ciosem pięści następowało ryknięcie „ORA”. W efekcie, podczas używania Sunlight Yellow Overdrive’a, brzmiało to mniej więcej tak:
- ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA ORA!!
W końcu wyprowadziłem ostatni atak, celując w miejsce, gdzie powinno znajdować się serce przeciwnika.
- ORRRRAA!
Chwilę później, z cienia wyłonił się sam Kaiss. Wyglądało na to, że mój atak nie zrobił na nim większego wrażenia…
A ja nie miałem już nawet czasu, by spróbować się odsunąć.
- I to nazywasz atakiem!? Bezużyteczne! Słyszysz? BEZUŻYTECZNE!
Opadając, Maximilian wyprowadził potężne uderzenie znad głowy…
Zasłoniłem głowę ramionami, czekając na ból…
… który nie nadszedł.
Kaiss chybił.
Odsunął się lekko, chcąc wykonać następne uderzenie, lecz niespodziewanie się potknął i wylądował na kolanie. Dyszał ciężko i mrużył oczy, jak gdyby spróbował odzyskać ostrość zmysłu wzroku. Na jego twarzy wykwitł wyraz niedowierzania.
Czyli Hamon jednak zdołał na niego wpłynąć, nawet mimo braku kontaktu per se.
Wyprostowałem się na tyle, na ile mogłem, i dotknąłem przebitego boku. Co prawda Fala przyspieszyła trochę regenerację rany, ale gwałtowne ruchy przy wykonywaniu Sunlight Yellow Overdrive’a znów wszystko otworzyły. Czułem, że moja zroszona krwią koszula przykleiła mi się do skóry. Przynajmniej tyle, że póki co nie odczuwałem bólu, bo jeszcze nie ochłonąłem po walce.
Zresztą, walka wcale się jeszcze nie skończyła.
- Joel!
Obróciłem się szybko i spojrzałem na ścieżkę prowadzącą do naszej willi.
W naszym kierunku biegły uzbrojona w nóż Joanne i niosąca lampę Sandra. Joanne najwidoczniej wyczuła, że coś jest ze mną nie tak, i przybyła tak szybko jak to tylko możliwe. Parsknąłem śmiechem. Zapomniałem już, jak bardzo jest wyczulona na impulsy.
- Postaraj się nie zbliżać, Joanne – powiedziałem spokojnie, patrząc na klęczącego Maximiliana. – Ten koleś ma jakąś dziwaczną umiejętność, która pozwala mu manipulować cieniem. Tworzy z niej broń i pociski, i dodatkowo jest w stanie samemu się rozproszyć, przez co jest praktycznie nietykalny.
Joanne spojrzała na mnie z niepokojem.
- Więc pozwól mi pomóc! Może razem znajdziemy sposób, żeby go…
- To moja walka, Joanne! – przerwałem jej gwałtownie, lecz pozwoliłem sobie przy tym na uśmiech. – Jestem w stanie mu przeszkodzić Hamonem, ale nic więcej. A Twój Hamon nie jest jeszcze na tyle rozwinięty, byś była w stanie mu zagrozić. Pozwolisz, że to ja się nim zajmę.
Joanne przez chwilę stała w miejscu, tak jakby nad czymś się zastanawiała. Cały czas przyglądała się Kaissowi i coś mamrotała pod nosem. Ech, nie zdziwiłbym się, gdyby w ogóle mnie nie usłyszała.
Nagle złapała Sandrę za ramię i wyrwała jej lampę z dłoni.
- Panienko?
- Wracaj do willi, natychmiast – powiedziała z zaskakującą jak na nią powagą, patrząc ciemnoskórej służce prosto w oczy. – Udaj się do barona Zeppeliego i powiedz mu, że na klifie Joel walczy z użytkownikiem manipulującego cieniem Standu.
Sandra spojrzała na Joanne tak, jak gdyby dziewczyna zwariowała. Cóż, sam też nie bardzo wiedziałem, o czym ona do cholery wygaduje.
- Ja… nie rozumiem…
- Dokładnie tymi słowami, Sandro! Rozumiesz? Użytkownik Standu! Baron będzie wiedział, o co chodzi. A teraz ruszaj, szybko!
Służka, nie mając większego wyboru, natychmiast ruszyła truchtem w kierunku willi. Joanne zaś spojrzała na mnie i Maximiliana. Oponent zaczynał powoli wracać do poprzedniego stanu, bo jego oddech zauważalnie się wyrównał. Nie miał już też problemu ze zmysłem wzroku. Kaiss warknął z widoczną irytacją, powoli się prostując.
- Do diabła, żeby jeszcze sprowadzać posiłki… Te Strzały są dla was warte równie dużo co wasze życie?
Wyciągnął przed siebie rękę i ruszył nią w kierunku swojej twarzy, po drodze zaciskając pięść, jak gdyby chciał złapać latającego obok jego głowy komara.
- Disasterpiece: Vermilion part II.
Z otaczających nas cieni nagle wystrzeliły dziesiątki szpiczastych kolców, przypominających nieco włócznie. Poczułem, że jedna z nich przeszywa moje udo, lecz udało mi się odsunąć na tyle, by nie zostać przekłutym przez całe ciało. Joanne zaś, jak gdyby przygotowana na atak, odskoczyła i obróciła dłoń z lampą w kierunku cieni, z których wysunęły się pułapki.
Atak prawie natychmiast zaniknął. Dość szybko się jednak powtórzył, tym razem z aktualnej pozycji cienia Joanne.
- Tak jak myślałam – stwierdziła, wykonując kolejny unik. – Jego słabym punktem jest światło.
Otworzyłem szerzej oczy, po czym pacnąłem się dłonią w czoło. Do jasnej cholery, przecież to było tak oczywiste! Czasem naprawdę żałowałem, że nie potrafiłem zbyt szybko łączyć wątków. W porównaniu z Joanne, która myślała znacznie szybciej niż ktokolwiek kogo znałem, wychodziłem na skończonego idiotę. Cóż, ale może to i lepiej… ona jest od myślenia, ja jestem od kucia twarzy. I tak chyba jest najprościej.
- Joanne, jakie jest paliwo w lampie? Olej, tłuszcz, wosk?
Rudowłosa odsunęła się odrobinę od następnego ataku Kaissa i zajrzała do wnętrza trzymanego przez siebie przedmiotu.
- Olej.
Uśmiechnąłem się. Doskonale. Olej był idealnym przewodnikiem Hamonu, a jeśli udałoby się go użyć w odpowiednim momencie, może znalazłbym krótki moment, w którym mógłbym uderzyć oponenta, nie dając mu możliwości rozproszenia się.
- Podaj mi lampę, Joanne! Szybko!
Dziewczyna, nie czekając ani sekundy, rzuciła lampą w moim kierunku, starając się opędzić od następnych kolców. Zresztą, tak samo jak ja.
Nagle z cieni pomiędzy mną i Joanne wyrósł Maximilian, mając przygotowane swoje ostrze na nadgarstku.
- Myślisz, że wam na to pozwolę?
Zabójca wyciągnął z kabury na naramienniku jeden z noży do rzucania i miotnął nim w stronę lecącej lampy. Stalowe ostrze rozbiło szklane ścianki i spowodowały, że olej chlusnął wszędzie wokół.
W tym samym momencie kopnąłem Kaissa w kierunku oliwy, wzmacniając nogę Hamonem. Oczywiście nie zadałem mu obrażeń, ale przesunąć – przesunąłem.
Mężczyzna wylądował wewnątrz kręgu płonącego oleju, nie mając tym samym dostępu do jakiegokolwiek cienia – ogień skutecznie rozpraszał półmrok. Skorzystałem z okazji i również wskoczyłem do kręgu, przygotowując się na zadanie uderzenia.
- Ty chyba sobie…
Poczułem między żebrami kolejny nóż, rzucony przez Kaissa, lecz nie było to w stanie mnie powstrzymać.
Uderzyłem go w tułów. W końcu poczułem jakikolwiek opór. Mężczyzna jęknął z bólu i poleciał do tyłu.
W końcu się udało.
Trafiłem.
- Widziałaś, Joanne? Miałaś rację! Świetny plan z tym światłem!
Joanne jednak nie wyglądała na zbyt zachwyconą.
- Tak, ale…
Spojrzałem w miejsce, gdzie posłałem Kaissa. I zamarłem. Drań skorzystał z impetu mojego uderzenia, by wybić się poza płonący krąg. Nie było go nigdzie wokół, ale wiedziałem, że po prostu zaszył się w swoich cieniach.
- Miałem nadzieję na prostą walkę, i jeszcze prostszą robotę – usłyszeliśmy jego szept z bliżej nieokreślonego kierunku. – Ale wygląda na to, że tym razem będę musiał się napocić. Urwanie wam łbów będzie tym bardziej satysfakcjonujące.
Chyba zrozumiał, że znowu miał przewagę. Nie mieliśmy już za bardzo jak uniknąć następnych ataków, bo nie mieliśmy dodatkowych źródeł światła. Spojrzałem na Joanne, która przeszywała mnie wzrokiem jak nożami.
- … chyba to zjebałem.
* * *
- Kapitanie?
Stojący na mostku jednego z pirackich okrętów mężczyzna spojrzał na zbliżającego się marynarza. Nadchodzący młodzieniec był zaskakująco krótko członkiem załogi, ale nawet mimo tego miał już spore doświadczenie co do walk morskich i napadania miast. Kapitan uśmiechnął się lekko. W końcu uczył się u najlepszych.
- Tak?
- Mamy raport. Nasi chłopcy dostali się do willi Joestara, są przygotowani. Dodatkowo, na klifach właśnie zauważyliśmy płonące ognisko. To chyba znak, że możemy zaczynać.
Brodaty pirat uśmiechnął się krzywo. W końcu. Osada miała czas na przygotowanie się, bo nawet specjalnie się nie kryli ze swoim przybyciem, ale i tak mieli teraz przewagę. Okręty i atak na Port Royal miał tylko odwrócić uwagę straży od głównego zadania. Wykraść artefakty z willi.
Ten właściciel plantacji i kapitan Descombes będą zadowoleni.
- Zacznijcie akcję. Przygotować działa, miecze, pistolety, i wszelki inny szajs który będzie potrzebny! Rozpieprzyć miasto, zebrać co się da, i umożliwić chłopcom na lądzie transport towaru!
Piraci ryknęli zadowoleni, a brodaty kapitan wysunął szablę zza pasa.
- Ognia.
0 x
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości