
Z ciemnych mojego lasu drzew jedno najcichsze
Ukochałem, najbardziej smutne i najwiotsze:
Brzozę, co nie szumiała w najszaleńszym wichrze,
Zawsze niema, choć wiatru wiew się o nią otrze.
Wszystkich innych drzew znałem najlżejsze poszumy,
Tylko to jedno tajni swej mi nie otwarło...
Próżno je ma tęsknota wśród bladej zadumy
Oplata, by w nim duszę ożywić zamarłą.
Nie wiał wicher, któremu obudzić je dano...
I gniew wstał we mnie... Dłońmi chwyciłem włos brzozy
I targnąłem, by wydrzeć choć skargę, jęk grozy...
Milczała... Mocą dziką, szaleństwem wezbraną,
Połamałem ją... - Leży zabita mą dłonią...
Nie wyszumiała tajni swej... A wichry gonią...
Na gruzach starych bożnic wzniosłem wśród rozwalin
Omszałych posąg boga... Szorstkie i chropawe
Ma kształty, lecz go trudy uświęciły krwawe,
Wklęte w oplatający go krzak dzikich malin.
A biała dusza moja przyszła w złote rano
- Kapłanka utopiona snem w wiecznej zagadce -
Czcić boga, w którym sobie podobała władcę,
Święcąc mu swych dziewiczych splotów złote wiano.
Lecz miano Pana mego me głębie milczące
Ukryły w mrokach tajni... Nie obudzę dzwonów,
By imię jego wkuły jękiem spiżu w słońce!
Bowiem jedyne godne wielkich bogów imię
To życie ich wyznawców i waga ich plonów!
O, życie moje! Bądź mi święte i olbrzymie!