Brunet skinął głową, na znak, że się zgadza. Otoczony przez wrony musiał krakać jak i one. Ale nie każdemu tak się spieszyło.
Gardził nimi. Z każdą kolejną sekundą coraz bardziej. Bo co innego było zabierać ze zwłok losowych ludzi rzeczy potrzebne do przeżycia, a co innego podchodzić do swojego dowódcy, którego zwłoki jeszcze nawet nie ostygły i przeszukiwac mu torby. Ao nie skomentował tego w żaden sposób. Spojrzał za to na truchło Iseia. I skomentował.
- Idiota. - ominął jego truchło, przechodząc obok niego szerokim łukiem. Nie zamierzał zabierać nic z jego plecaków, sakw, czy czegoś takiego. Bo mimo, że Uchiha był skończonym debilem, to gdzieś w głębi swojego chłodnego niczym Yinzińskie wody serduszka, Ao szanował go. Za to, że był takim słodziutkim, głupiutkim idealistą, chcącym zaprzestać rozlewu krwi. Tylko plan wbicia noża w plecy swojemu sojusznikowi raczej kłócił się z tymi dobrymi intencjami. Ale niebieskooki doskonale to rozumiał - przecież sam również był hipokrytą.
Nie skomentował słów Reia - nie były skierowane do niego. A szkoda, bo zapewne odpowiedziałby mu coś ciekawego. Ale nie mógł się dziwić - Ao był tutaj toalnie obcy. Sam pośród nich wszystkich. Co tu jeszcze robił? Co go właściwie trzymało? Mógł zabrać konia i uciekać, gdzie pieprz rośnie. A jednak tu był. I prawdopodobnie do końca życia będzie zadawał sobie to pytanie. Oby ten koniec nie nastąpił rychło.
W końcu wsiedli na wozy i odjechali. Po drodze zabierali rannych, albo sparaliżowanych strachem. Do szpitala, czy też raczej psychiatryka, który został chyba zbudowany po to, żeby robić sobie jaja ze Szczurów, które dopiero zaczynają służbę. Nie miało to jednak żadnego znaczenia - ludzie i tak tu przybywali, wiedząc, że jest to jedyny przybytek w tej okolicy, w którym mogą uzyskać chociaż namiastkę spokoju. Teraz gromadzili się tutaj Shinseni, ściągając rannych ze wszystkich dzielnic tego niewielkiego miasta.
- Nie będzie żadnego pojedynku. - oznajmił Ao, spoglądając na fanatyka i marionetkarza. - Kagutsuchi nie żyje. - spojrzał na Tsukiego, bacznie obserwując jego reakcję. Czego właściwie oczekiwał? Ataku? Napadu złości? Wyzwisk? A może właśnie braku reakcji? Nie. Ao nie wiedział, czego ma oczekiwać po Jashiniście. Po tym niezrównoważonym przywódcy tego całego kurwidołka. - Isei zaatakował ich od pleców, jeszcze zanim pojawiłem się na miejscu. - wyjaśnił. - Yamanaka cała, znalazła się też jakaś kobieta. Znacie ją chyba. - tutaj wskazał na leżącą na wozie Azumę. Tylko jedno pytanie - dlaczego tak właściwie Ao mu to wszystko meldował? Przecież nie był jego podwładnym. Wszystko powinna zameldować Inoshi, w końcu była Sową. W ostateczności Kutaro, Tatsuo albo Rei - w końcu to oni byli z nim od początku. Tymczasem o śmierci ich towarzysza informował on - chłopak z doskoku, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie.
Kobiety, mężczyźni i gówniarze, którzy myśleli, że wojna wygląda tak, jak im dziadek opowiadał w bajkach na dobranoc. Wszyscy ubabrani we krwi, odziani w swe kruczoczarne zbroje. A pośród nich wszystkich - Ao. Obserwował ich. Ich ruchy, ich gesty, ich nastroje. I ciągle był w napięciu - ciągle gotowy do odskoku, ciągle oczekujący ataku zewsząd. Normalny człowiek prawdopodobnie nie wytrzymałby takiego wiecznego czuwania, ale on prędzej umarłby ze starości niż jakkolwiek się zmęczył. Był gotowy, by uderzyć. Był gotowy, by się bronić. Nawet jeżeli bez celu - to ciągle na drodze. Jak na Samuraja przystało.