Wraz z początkiem wiosny, w szkole zachodziły zmiany – nie tylko natura budziła się do życia, ale również mieszkańcy świątyni wchodzili w nieco inny tryb. Mnisi przygotowywali się do święta równonocy, jednego z ważniejszych świąt. Niebieskooki całkiem lubił towarzyszącą temu wszystkiemu zawieruchę i donośność chwili zwłaszcza mistrzowski pokaz łucznictwa z wykorzystaniem specjalnych strzał, chociaż wieczorami ciężko było wytrzymać wybijany rytm bębnów taiko, ale do tego jeszcze nieco czasu.
Niebieskooki miał zlecone zadanie i miał się nim zająć już następnego dnia. Podróż nocą przez trakty nie była czymś, na co szczególnie miał ochotę – nie, by się obawiał zwierząt czy też bandytów – zwyczajnie zamierzał unikać niepotrzebnej walki i jeszcze kilka godzin nacieszyć się swoim domem…
Przechadzając się między ćwiczącymi na wolnym powietrzu adeptami i adeptkami szkoły, niebieskooki przyzwyczajał się do nowej roli – jego dokonania zostały w końcu zauważone, co skutkowało tym, że już nie pojedynczy, a większość uczniów i spora część instruktorów kojarzyła go nie jako „tego, co w świątyni z nami mieszka”, lecz honorowego i oddanego szkole wojownika. Wiadomym też było, że mieczem włada całkiem sprawnie, co prawda, do mistrzów szkoły jeszcze mu sporo brakowało, to jednak nie każdy chętny był sprawdzić jego umiejętności w praktyce...
Zainteresowanie pojawieniem się Kakity szybko zmalało, tak wśród adeptów jak i instruktorów, którzy przybyli tutaj ćwiczyć, a nie patrzyć się na niebieskookiego samuraja, który przystanął sobie gdzieś w cieniu by nie przeszkadzać ćwiczącym i obserwował ich ruchy, kiedy to wykonywali doskonale znane mu ćwiczenie treningowe: krok w tył i cięcie pionowe, krok w przód i pchnięcie, obród z cięciem znad głowy i krokiem w tył, po czym pchnięcie z krokiem i znów obrót i cięcie. Następnie podobna sekwencja, z tym, że miast kroku w tył, był krok do przodu. Dalej następowały kolejne modyfikacje, polegające na ułożeniu miecza ostrzem w dół, po czym następował zwrot i cięcie po skosie do góry z płynnym przejściem do pełnego obrotu po którym miecz spadał znów w dół… Tak, Kakita znał to kata, wszystkie 8 sekwencji, które spajało się w jedno. Uważnie obserwował uczniów, widział w ich ruchach elementy dobre, widział błędy. Nie jego rolą było teraz nauczać, ale obserwując ich uznał, że sam spróbuje tego ćwiczenia. Dołączył więc do grupy, stając gdzieś z boku, po czym dobył swojego tachi. Wzbudziło to pewne ponowne zainteresowanie, jednakże zostało ono szybko utemperowane przez prowadzącego ćwiczenia, który wymienił z Asagim porozumiewawcze spojrzenie, pozwolił mu ćwiczyć wraz nimi, ale nie życzył sobie robienia konkurencji – cóż, zrozumiała sprawa.
Niebieskooki dołączył do rytmu formy, starając się dostosować do prędkości reprezentowanej przez innych ćwiczących i szybko stwierdził, że tempo to nie tylko jest nudne, ale i w jego przypadku bezsensowne. I nie chodziło wcale o to, że robią za wolno – oni mieli na to jeszcze czas. Problem był zdecydowanie inny, za bardzo gubili rytm. Ciało samuraja „krzyczało” na każde nieuzasadnione zatrzymanie się miecza w punktach, w których być tego nie powinno. Rozumiał tą metodę nauczania, adepci mieli się przede wszystkim uczyć poprawności ruchów, płynność szła z czasem, ale dla niego każdy oddech nie wpisujący się w prawidłową technikę cierpiał. Nie mógł sobie jednak pozwolić na robienie ćwiczenia po swojemu, musiał chociaż udawać, że ćwicz w ich tempie, a więc zaczął zwalniać i zwalniać, aż w końcu dla niesprawnego oka nie było różnicy między tym, co robi Asagi, a co robią inni, jednakże, dla wyszkolonego szermierza była i to duża. Kakita zwolnił ruchy na tyle, że miał pełna świadomość tak długości swojego miecza jak i trajektorii, po której ten się porusza oraz jego prędkości. Mógł w dowolnym momencie manipulować jego ułożeniem, dostosowując je nieznacznymi ruchami nadgarstka do jak najbardziej idealnego konta natarcia, płynnie przechodząc z każdego elementu kata w kolejne, niemalże zlewając je w całość, a przy tym nie odstając za bardzo od ogółu.
Po około trzydziestu minutach cięcia powietrza, instruktor zarządził zmianę sekwencji, teraz już mieli nie robić kroków tylko wykonywać cały zestaw cięć w miejscu – technika treningowa zwana happo-giri –osiem podstawowych cięć, wszystkie ataki służące do budowania innych, a przy tym jedyne którymi można było skutecznie ciąć. Kakita znał i to ćwiczenia, od niego zawsze zaczynał swoje poranne treningi zanim sięgał po bardziej zaawansowane techniki, tak więc stanął w swoim miejscu i upewniwszy się, że nie stanowi dla nikogo zagrożenia (ani też nikt dla niego), zaczął ćwiczyć. Pierw cięcie pionowe znad głowy, potem przejście do lewego waki-no-kamae (ostrze wzdłuż lewej nogi lekko w tył), po czym cięcie skośne w górę by następnie spadło po tej samej trajektorii skośne w dół, a po nim poziome na wysokości bioder, zmiana nogi przedniej i znów ciecie skośne w górę, po nim skośne w dół i poziome z drugiej strony z płynnym przeniesieniem miecza nad głowę do kolejnej sekwencji cięć…
Ćwiczenie może monotonne, ale dzisiaj nie. Niebieskooki robił je powoli, a więc był wyluzowany, nie spinał się, by bezsensu fizolić i zauważył, że generalnie wystarczy mu jedynie jeden oddech by zrobić całe ćwiczenie. Dalej, zarejestrował, jak spięte miewa nadgarstki między cięciami, a co skutkuje minimalnym zatrzymaniem miecza, a na to… nie mógł sobie w walce pozwolić. Ta świadomość, uderzyła go niczym młot – nie mógł tak walczyć. Potrzebował być jak spadająca woda, zawsze w dół, nie zatrzymywać się. To było niezwykłe odkrycie. Każda kolejna sekwencja happo-giri zbliżała go do odczucia, że można ją zrobić na jednym wydechu, trzeba jednak odpowiednio ów oddech dawkować, by nie zabrakło go w żadnym momencie. Czy to był sekret happo-giri, o którym mistrzowie nigdy nie wspominali?
Sesja treningowa trwała jeszcze trzydzieści minut, po czym instruktor odesłał uczniów do innych zajęć. Niebieskooki jednak został na placu i kontynuował ćwiczenie. Nie będąc skrępowanym tłumem, mógł nieco szybciej wykonywać ćwiczenia, przyspieszając je do swojego normalnego trybu. Szybko zauważył, jak „pokraczne” są teraz jego ruchy. Nie miał tamtego luzu co przed chwilą, czuł, że jego ciało go hamuje, a to drażniło go niemiłosiernie…
Na koniec własnego treningu, zły na siebie, że duma pozwoliła mu uwierzyć, że niczego nowego się nie nauczy spojrzał, na ścigające nad świątynnym placem owady jaskółki. Były szybkie, zwinne i momentalnie zmieniały kierunek lotu. Przez chwile w jego głowie pojawiła się myśl: czy zdołałby przeciąć jakąś jaskółkę w locie? Nie sprawdzał tego. Nie dzisiaj.
<ZT>
Ukryty tekst