Czułam, jak ciało odmawia mi posłuszeństwa, a każdy mięsień drży z wysiłku. Technika, którą właśnie użyłam, wyssała ze mnie ostatnie resztki sił, a ból po ranach rozlewał się coraz głębiej, pulsując w rytmie przyspieszonego serca. Oddychałam płytko, czując, że świat wokół mnie staje się rozmazany, a kolory bledną. Skupiłam się tylko na tym, by utrzymać pieczęć jeszcze przez chwilę, wystarczająco długo, by drewno oplątało przeciwnika i odebrało mu możliwość ruchu. Kiedy jego katana opadła na ziemię, błękitny blask powoli gasł, a ja miałam wrażenie, że razem z nim gaśnie też moja świadomość. Kiedy Shigemi pojawił się obok unieruchomionego wroga i wstrzyknął mu coś, przez sekundę nie byłam pewna, czy dobrze widzę. Wiedziałam jednak, że to oznaczało koniec tej walki. Czułam, jak napięcie, które ściskało mi gardło i klatkę piersiową, zaczyna puszczać. A potem poczułam jego chakra, ciepłą i stabilną, jak strumień wiosennego słońca rozlewający się po ciele. Ból powoli stawał się mniej ostry, oddech łatwiejszy, a świadomość wracała. Uczucie ulgi ogarnęło mnie całkowicie, tak silne, że przez moment zapomniałam o tym, gdzie jestem. Wiedziałam tylko, że żyję i że mogę jeszcze wstać. -Dziękuję, znowu przesadziłam... - westchnęłam tylko na tyle było mnie stać, a z moich oczu popłynęły łzy, bólu, złości, bezsilności oraz strachu, chociaż tego ostatniego coraz mniej, wiedziałam, że skoro on już tu jest to będzie dobrze. Może nie będzie idealnie, ale będzie lepiej. Skupiłam się na spokojnym cieple, które rozprzestrzeniało się po mnie i tym przyjemnym mrowieniu, mimo że dalej trzęsłam się i było mi zimno to moja dusza była dużo bardziej spokojna.
Narumi pojawiła się w moim polu widzenia jak przez mgłę. Najpierw usłyszałam jej przyspieszone kroki, potem zobaczyłam sylwetkę poruszającą się w moją stronę. Była poraniona, zmęczona, ale w jej ruchach wciąż było coś z determinacji. Przez chwilę myślałam, że to omamy, że z bólu tracę kontakt z rzeczywistością. Poczułam jej obecność dopiero wtedy, gdy uklękła obok mnie. Jej dłonie były ciepłe i drżały, kiedy dociskała materiał do moich ran. Czułam, jak bandaż szybko nasiąka, jak krew wsiąka w tkaninę, jak każdy oddech staje się coraz cięższy. Patrzyłam na nią i widziałam, że się boi. Nie musiała nic mówić. Strach malował się w jej oczach, w drobnych ruchach rąk, w tym, jak ściskała moją dłoń. A ja… ja czułam coś dziwnego. Może wdzięczność, że ktoś tu był, nawet jeśli nie mógł mnie uleczyć. Może ulgę, że nie umieram sama. Może złość na siebie, że doprowadziłam do tego stanu. Wiedziałam, że nic więcej nie mogła zrobić. Wiedziałam też, że jeśli Uchiha się nie pojawi, to ta scena może być moim ostatnim wspomnieniem. Więc zacisnęłam zęby, skupiłam się na jej twarzy i na tym, że jeszcze oddycham. Jeszcze walczę. Choćby tylko po to, żeby ona nie musiała puszczać mojej ręki.
Muszę mu pomóc, POMÓŻ mi złożyć tę pieczęć - westchnęłam i skurczyłam się, chcąc rękoma zatamować krew. Tylko tyle mogłam, dygocąc w strachu i krwi..., skupiłam się z całej siły ile mogłam, jednak zanim to zrobiłam, zobaczyłam jak Shigemi coś nam rzuca, przyjęłam od dziewczyny pigułki, tak, aby uzupełniły moje siły, połknęłam i skupiłam się na moim przeciwniku i wraz moją przyjaciółką złożyłam pieczęć, skupiona chakra powędrowała do miejsca, gdzie stał przeciwnik Shigemiego, jeśli planował cokolwiek zrobić to planuję go po prostu złapać i unieruchomić na tyle ile mogę, chciałam być użyteczna...
Ból był wszechobecny. Pulsował w mojej głowie, w klatce piersiowej, w brzuchu, w każdym miejscu, które przed chwilą przecięła ta zimna, bezlitosna stal. W jednej chwili wszystko, co robiłam, stało się zbyt ciężkie. Próbowałam walczyć, naprawdę próbowałam, ale on był nie tylko szybszy, on był dokładniejszy. Wiedział, co robi. Każde jego cięcie było celowe. Każdy ruch — wyważony. Kiedy drewno znów zawiodło, kiedy ziemia przestała mnie słuchać, kiedy już nic nie chciało działać tak jak powinno, poczułam się jak dziecko próbujące powstrzymać lawinę gołymi rękami. Widziałam, jak Choushirou biegnie w moją stronę, krzycząc coś, czego nie dosłyszałam przez własne zaciśnięte zęby i łomot krwi w uszach. Widziałam, jak bezsilnie odbija się od wroga, jak jego ciało ląduje z impetem kilka metrów dalej. Poczułam przypływ gorąca, choć ciało było zimne. Potem zalał mnie wstyd. Bezsilność. Wściekłość. Na siebie. Na niego. Na wszystko. Chciałam krzyczeć, ale gardło miałam zaciśnięte, jakby coś próbowało powstrzymać mnie przed okazaniem słabości. A potem zabrzmiał róg. Ten dźwięk... nie był sygnałem. To było wołanie o pomoc. Brzmiało jak ostatnia nadzieja. Jak resztki siły kogoś, kto też nie chciał się poddać. Zacisnęłam zęby i poczułam, jak coś we mnie pęka. Ale jeszcze żyłam. I dopóki żyłam, dopóty ten koszmar się nie skończył.
Ja umieram...? - westchnęłam i skurczyłam się, chcąc rękoma zatamować krew. Tylko tyle mogłam, dygocąc w strachu i krwi...
Bezsilność. To uczucie przenikało mnie coraz głębiej z każdą kolejną chwilą tej walki. Drewno nie działało. Techniki ziemi były nieskuteczne. Mężczyzna naprzeciwko mnie zdawał się być zaprojektowany tylko po to, by zneutralizować każdy mój atut. Mimo że wciąż miałam chakrę, zrezygnowałam z jej używania. Nie dlatego, że się poddałam, ale dlatego, że uznałam, iż dalsze marnowanie sił nie ma sensu. Musiałam myśleć inaczej. Szybciej. Prościej. Instynktownie. Serce zabiło mi mocniej, gdy zobaczyłam błysk wyładowania. Prąd pędził prosto w nas, w moją stronę i w stronę chłopaka. Wiedziałam, że ja zniosę to lepiej niż on. Ruszyłam. Rzuciłam się do przodu i odepchnęłam Choushirou, niemal w tym samym momencie uskakując w bok. Wyładowanie minęło mnie o włos, przeszywając powietrze tuż przy moich nogach. Gdy upadłam na ziemię, czułam jak serce wali mi w piersi. Żyliśmy, ale to nie był koniec. Zamachnęłam się i sięgnęłam po shurikeny. Rzuciłam je z nadzieją, że cokolwiek osiągnę, ale on zbił je jakby były robaczkami w locie. Bez cienia wysiłku. Zacisnęłam zęby i wyciągnęłam kunai z notką. Posłałam go przed siebie i poczułam ulgę, gdy eksplozja wstrząsnęła ziemią. Niestety, gdy dym opadł, zobaczyłam go znowu. Żywego. Zasłonił się. Był czujny. Odskoczył, ale zaraz znów ruszył. Z tą samą furią, z tą samą precyzją, jakby nigdy się nie zatrzymywał. Dystans między nami był jeszcze do opanowania. Około piętnastu metrów. Musiałam go zatrzymać. Nie mogłam pozwolić, by przeszedł dalej. Nie do kaplicy. Nie do nich. Nie do dzieci. Było bardzo ciężko, cokolwiek nie zrobiłam, on to kontrował celnie i skutecznie. Ale to jeszcze nie był koniec. -Teraz taki znak i trzymaj się mocno na nogach albo złap się mnie!- krzyknęłam do mojego towarzysza i pokazałam mu połowę pieczęci węża, gdy on ją złożył szybko przykładam swoją rękę do jego dłoni, a następnie aktywuję technikę Doton: Tsuchi Nami no Jutsu, aby powalić przeciwnika, następnie krzyczę do Choushirou: -Teraz ta pierwsza i uciekaj! - złożyłam z nim pieczęć i na moim ramieniu wyrosła piękna, drewniana ręka z drewna wiśni oraz pokryta sakurami. Szybko przykleiłam na jej pięści notkę wybuchową, a następnie postanowiłam zaszarżować na przeciwnika i wyprowadzić mu cios jednocześnie unikając jego ostrza katany, ręka przynajmniej na czas podtrzymywania jej chakrą zachowywała się normalnie. Więc chciałam wyprowadzić mu bezpośredni cios w ciało, jednak to nie był koniec, jeśli mi się udało go uderzyć, to natychmiastowo dezaktywuję technikę i zostawiam z nim moją roślinną rękę, na którą dopiero co nakleiłam notkę i odskakuję ile sił w nogach w stronę Choushirou. W trakcie mojego odskoku aktywuję notkę wybuchową oraz sięgam do torby po prezent jaki dostałam od Shigemiego czyli jego bojową pigułkę żywnościową. Dyszałam mocno, byłam cholernie wyczerpana, ale jeszcze bardziej zdeterminowana.
Opis Po złożeniu pieczęci i przyłożeniu dłoni do ziemi podłoże wokół użytkownika zachowuje się niczym wzburzone morze. Grunt faluje na tyle mocno, że trzeba skupić się by nie upaść. Sam wykonawca nie odczuwa efektu techniki będąc w jej centrum. Jutsu trwa tak długo jak użytkownik dotyka dłonią ziemi i płaci swoją chakrą. Tsuchi Nami no Jutsu pozwala też aktywować pułapki w otoczeniu, choć ze względu na zasięg działania może okazać się to niebezpieczne dla użytkownika.
Technika uwolnienia drewna pozwalająca na chwilową rekonstrukcję kończyny - w tym przypadku ramienia. Dopóki użytkownik podtrzymuje przepływ chakry jest w stanie nią poruszać, jednak gdy tylko przepływ chakry się skończy ręką odpada. Wytworzona kończyna z powodzeniem zastępuje prawdziwe ramię, jednak jej ruchy odbywają się przy pomocy manipulacji kekkei genkai Mokutonu. Niemożliwe jest wykonywanie przy jej pomocy technik ani skuteczne składanie pieczęci.
Wszystko działo się zbyt szybko, ale w dziwny sposób wszystko też było dokładnie takie, jak się nie spodziewałam. Mój plan zawiódł. Albo raczej — został przewidziany. To mówiło mi o nim więcej, niż jakiekolwiek słowa. Ten człowiek znał takich jak ja. Walczył z technikami ziemi. Walczył z ludźmi, którzy znikali pod powierzchnią i wracali, żeby uderzyć. Znał nasze sztuczki. I co gorsza — miał do nich stosowną odpowiedź. Kiedy przeskakiwał z jednej przeszkody na drugą, płynny, elastyczny, ścinający moje drewno jakby było z papieru, mogłam tylko obserwować i próbować zrozumieć, jak walczy. Nie szedł na ślepo. Analizował. Czytał nas jak otwartą księgę. Wybuch błyskawicy był jak trzask rozsadzającej się gałęzi. I nie było w nim ani krzty ostrzeżenia. Żadnego dźwięku, tylko światło i siła. Serce ścisnęło mi się na widok zbliżającej się wiązki, bo wiedziałam, że nawet jeśli przetrwam, Choushirou może nie mieć tyle szczęścia. Spojrzałam kątem oka na jego twarz, tę chwilową panikę, tę nieruchomość ciała, którą znałam aż za dobrze. Bał się. I słusznie. Ale to nie był jego moment na śmierć. To nie był jego moment na pożegnanie. Zacisnęłam palce. Drewno mogło pękać, ale ja nie. -UCIEKAJ! - Wrzasnęłam, byłam za niego odpowiedzialna, odepchnęłam się od ziemi najmocniej jak tylko mogłam złapałam go w pasie i przewróciłam, jednocześnie odpychając tak, abyśmy nie oberwali razem z tej techniki, jeśli miałam czas to podczas wstawania z ziemi sięgnęłam do mojej sakwy, oraz złapałam 3 shurikeny i cisnęłam w będącego w locie przeciwnika, następnie , łapię Choushiro, skupiam chakrę w stopach i staram się z całej siły odskoczyć jak najdalej się da, gdy wyląduję znowu ręka wędruje do sakwy na biodrze i wyciągam stamtąd dwa kunaie z "eventowymi" notkami wybuchowymi, ciskam pierwszą w niego i gdy ta ma się zbliżyć na odległość miecza aktywuję ją tak, aby plus minus podczas kontaktu wybuchła. Drugi kunai z notką trzymam dalej w ręce i czekam na rozwój wypadków, dysząc ciężko i łapiąc oddech, nie spodziewałam się, że ktoś mośe tak banalnie rozprawić się z moim atakiem. Czekałam na jakieś otwarcie, na coś co da mi sygnał do kontrataku.
Wiedziałam, że nie mogę dać się zepchnąć do defensywy. Gdy zobaczyłam, że jego cięcie roztrzaskało moje drewno w ułamku sekundy, a mimo to noga owinęła się wokół jednego z konarów, coś zadrgało mi pod skórą. Ten człowiek nie był zwykłym najemnikiem. Ale też nie był nieosiągalny. Coś we mnie, coś starego i cichego, zaczęło się budzić. Uważność. Skupienie. Zimna dyscyplina, jak u wijącej się gałęzi, która wciąż, mimo wichury, potrafi wrócić na swoje miejsce.
Kiedy zaśmiał się i ruszył w moją stronę, nie poczułam strachu. Poczułam znajome napięcie w klatce piersiowej, jak wtedy, gdy natura zbiera się przed burzą. Jego ostrze lśniło nienaturalnym blaskiem, niemal świszczało od energii, którą przewodził, a sposób, w jaki jego ciało wystrzeliło z miejsca, mówił jedno — próbował zdusić mnie od razu, z bliska, zanim powtórzę atak. Ale nie byłam sama. Czułam Choushirou tuż obok, czułam, jak napina ramiona, jak jego dłonie poruszają się zgodnie z moimi. Jego chakra była jeszcze surowa, niedoświadczona, ale płynęła. Była tam, gdzie trzeba. I to wystarczało. Oddychałam spokojnie, nie spuszczając z niego wzroku. Każdy jego krok, każdy skok, każdy ruch ostrza rozrysowywały się w mojej świadomości jak linie w wodzie. To była przestrzeń, którą znałam. Przestrzeń pomiędzy. Pomiędzy atakiem a kontrą. Pomiędzy impetem a elastycznością. I choć jego styl był agresywny, brutalny, to nie był niepokonany. Miał przewagę, ale nie miał korzeni. A ja byłam nimi spleciona. On biegł, ja już czułam, że ziemia się poruszy. Nie patrzyłam na chłopaka, tylko obserwowałam oponenta i powiedziałam tylko do Choushirou: -Zaufaj, nie uciekaj. a następnie wywołałam scenkę - -Choushirou! Co tu się dzieje?? Miałeś mi pomóc! Mówiłeś, że on będzie łatwy, a zepsuł wszystko! Pokaż, że jesteś mężczyzną! A ja sobie popatrzę! - Wszystko to było powiedziane, taki przesłodko smutnym wyrzutem, może z małym flirtem, ale nie o to chodziło, oj nie. Tym razem miało to być zrobione z głową. Kończąc zdanie skupiłam się i korzystając z dzielącej mnie odległości z przeciwnikiem zakopałam się pod ziemię za pomocą: Doton: Moguragakure no Jutsu. Nasłuchiwałam kroków mojego przeciwnika, opcje były dwie albo zatrzyma się, aby nie wpaść w pułapkę albo postanowi szybko wyeliminować mojego kolegę, który zapewne teraz stał jak słup soli, więc był idealnym celem. Ja natomiast pod ziemią postanowiłam znaleźć się dokładnie pod moim towarzyszem, tak, abym mogła wyczuć wibracje ziemi, jeśli przeciwnik zaatakuje frontalnie lub z jakiegoś innego kierunku. To szybko robię podmianę miejsc z przeciwnikiem za pomocą: Doton: Shinjū Zanshu no Jutsu. Jeśli się to powiedzie to używam techniki: Mokuton: Mokusatsu Shibari no Jutsu. Aby został opleciony z możliwe każdej strony, chciałam go pojmać, tak, aby mógł zostać osądzony prawem ludzkim, a nie natury, wszystkie drewniane macki miały za zadanie połamać mu kości w kończynach, tak aby nie stanowił zagrożenia, a będąc od szyi w dół unieruchomionym raczej nie da rady uniknąć mojego ataku, przynajmniej taką miałam nadzieję.
Nie potrzebowałam więcej niż jednego spojrzenia. Narumi wiedziała, co robi. Stała pewnie, skupiona, z ogniem w oczach. Mogłam się domyślić, że nie da się odciągnąć od tej walki. Czuła się odpowiedzialna za ludzi stojących za nią i za mostem. Jej ciało mówiło wyraźnie: mam to pod kontrolą. Nie musiała mówić niczego więcej. Odpowiedziałam jej jedynie krótkim ruchem głowy, wystarczającym, by pokazać, że rozumiem i akceptuję. Wiedziałam, że jej styl walki idealnie pasuje do starcia z tamtym przeciwnikiem. Nie było wątpliwości. Musiałam zająć się południem. Odwróciłam się błyskawicznie, dając znak Choushirou. Ruszył od razu. Szliśmy szybkim krokiem, a potem już biegiem, przecinając plac pod dębem i zostawiając za sobą echo rozchodzących się ognistych uderzeń. W powietrzu unosił się ostry zapach dymu. Czuć było napięcie. Mijałam ludzi zamkniętych w domach, dzieci chowające się za zasłonami, kobiety klęczące w modlitwie przy wejściach. Kiedy dotarliśmy do pierwszych zabudowań na południu, zobaczyłam, że sytuacja jest znacznie gorsza niż się spodziewałam. W oddali paliły się fragmenty drewnianego ogrodzenia, a tuż przed bramą toczyła się walka. Usłyszałam głos rozkazujący, gniewny, pewny siebie. Nie widziałam jeszcze wrogiego ninja, ale czułam jego obecność. Stałam w miejscu, nie ruszając się ani o krok. Wszystko we mnie wyciszyło się nagle, jakby mój oddech, serce, myśli... na chwilę się zatrzymały. Przed moimi oczami rozciągał się obraz, którego nie dało się tak po prostu zignorować. Ogniskował się w jednym punkcie, w jednej sylwetce, która zdawała się nie pasować do reszty tego krwawego krajobrazu. Mężczyzna o jasnobiałych włosach, dzikich i potarganych jakby sam wiatr nie potrafił ich ujarzmić, klęczał pośród rozbitej palisady i rozszarpanej bramy. Na twarzy miał czarną maskę, zasłaniającą jej fragmenty, co tylko potęgowało niepokój. Jego oczy... widziałam je wyraźnie nawet z tej odległości. Ostre, skupione, lodowate. Patrzył nie na mnie, lecz na człowieka, którego dusił jedną ręką. Jego lewa dłoń miała nienaturalną, ciemną barwę, jakby zrobiona była z wypalonego popiołu albo stwardniałej, przeklętej chakry. Od ramienia przez tors ciągnął się tatuaż, wijący się w organiczny sposób, jakby w każdej chwili miał się poruszyć. Przypominał coś żywego, coś obcego. To nie był zwykły znak. Wokół niego poruszały się cienie walczących. Niedobitki obu stron. Krzyki, jęki, szczęk metalu – to wszystko docierało do mnie jakby przez grubą warstwę wody. Czułam w powietrzu przesiąkniętą krwią aurę, przerażenie cywilów i ciężar modlitw niosących się z oddali, spod kaplicy. Ich słowa mieszały się z oddechami rannych. I mimo tego całego zgiełku on był centrum. Cichy, bezruchu, zdominowany przez zimne skupienie. Nie zauważył mnie jeszcze. I może lepiej. Miałam chwilę, by przyjrzeć się czemuś, co bez słów mówiło jedno: oto wróg, który nie waha się zabić. Postanowiłam szybko skorzystać ataku z zaskoczenia, jeśli to było możliwe to chowam się tak, aby mieć go na widoku, ale żeby on mnie nie widział: -Choushirou to teraz, pomóż mi. - powiedziałam szybko i złożyłam swoją połowę pieczęci węża. Spod stóp przeciwnika miały wyrosnąć gałęzie, które miały opleść mojego przeciwnika niczym węże i zacząć go miażdżyć, pnącza, które już oplatały cokolwiek to miały za zadanie od razu go pochwycić i skręcać się wokół kostek, a później pnąc się coraz wyżej ku klatce piersiowej, szyi oraz dłoniom czy oczom, Byłam w pełni skupiona na tym co się działo, chciałam go zniszczyć, zmiażdżyć ukarać za to co tutaj się dzieje. Po chwili te gałęzie miały się przetransformować w pełnej jakości drewno, które miało stracić swoją elastyczność na rzecz siły ściskającej oraz wytrzymałości. Ojej, rzeczywiście to zapomnijmy o tym, to bez sensu było.
Nie powiedziałam nic. Gdy dotarliśmy na miejsce, wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, że wschód... trzymał się dobrze. Może nawet zaskakująco dobrze. Most, zamknięty i pilnowany, stanowił doskonałą linię obrony. Myśliwi robili swoje. Ich strzały pruły powietrze z zimną precyzją, a od strony bandytów nie zbliżało się nic, co mogłoby ich złamać. Jeszcze chwilę temu byłam gotowa rzucić się w wir walki. Czułam to w palcach, w ciele, w karku. Czułam to w korzeniach, które wciąż były wbite w ziemię, gotowe zareagować. Ale tutaj... jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. Do czasu. Kiedy ogień przeciął niebo, wiedziałam, że wszystko się zmieniło. Widziałam go niemal w zwolnionym tempie, jakby powietrze wokół niego zgęstniało, wyczuwając zagrożenie. Narumi ruszyła pierwsza. Jej ciało poderwało się w górę z tą samą determinacją, jaką wcześniej widziałam w jej oczach. Złożyła pieczęcie i odpowiedziała ogniem na ogień, jej płomienie pękły w powietrzu z hukiem, rozchodząc się szeroko, ale bez szkody dla wieży. Za rzeką ujrzałam go. Czerwony kombinezon. Sylwetka zdradzająca zbyt dużą pewność siebie. Ruchy były metodyczne, kontrolowane. To on. Dowódca. Nie musiał się przedstawiać. Energia bijąca z jego ciała była inna niż u pozostałych. Miał w sobie zimno mimo ognia, który wydychał. Narumi nie czekała. Kolejny skok, kolejne pieczęcie. Kolejny atak, kolejna odpowiedź. Ogień napotykał ogień. Równowaga. Bunt. Starcie żywiołów, ale też woli. I wtedy spojrzała. Na mnie. Na nas. Wiem, co znaczyło to spojrzenie. Wiem, że choć nie powiedziała wiele, przekazała wszystko. Była gotowa, żeby zostać. Gotowa, by zaryzykować. Gotowa, by ich zatrzymać. A my? My mieliśmy ruszyć dalej. Skinęłam głową, choć nie wiem, czy to widziała. Ale to nie miało znaczenia. Ruszyłam. Wspięłam się po swoim drewnie, przywołałam kolejne pnącza, by przyspieszyć nasz marsz, a może już bieg. Choushirou dotrzymywał mi kroku. Nie musiał pytać. Wiedział. Dym był pierwszym zwiastunem tragedii, jeszcze zanim rozbrzmiał pojedynczy sygnał od strony południowej bramy. Krótkie zadęcie w róg, ledwie zarejestrowane wśród pulsującego niepokoju, mogło oznaczać wszystko, ale najgorsze przyszło chwilę później. Najpierw jeden długi dźwięk. Potem dwa kolejne. Krytyczna sytuacja. Wróg był w środku. Po chwili uniósł się duszący zapach ognia, ten sam, który potrafił w jednej chwili przywrócić wspomnienia z przeszłości i sprawić, że dłoń zaciskała się instynktownie. To było zbyt szybko, zbyt wcześnie. Poszliśmy na wschód, bo tam pojawił się wróg z chakra, tam był czerwony ninja, tam Narumi stanęła do pojedynku. I chociaż wszystko wskazywało, że właśnie tam rozegra się kulminacyjny moment tego starcia, to właśnie południe okazało się być prawdziwym zagrożeniem. Przeciwnik nas wyprzedził. Podjęliśmy złą decyzję. Ja podjęłam złą decyzję. Nie tłumaczyłam się. Nie było na to czasu. Ruszyłam natychmiast, ciało prowadzone nie słowami, ale impulsem, koniecznością. Choushirou biegł tuż obok, cichy, ale czujny. Ramię w ramię. Teraz nie czas na to. Teraz trzeba przetrwać, osłonić słabszych, zatrzymać rozlew krwi. Brama się paliła, wróg był już wewnątrz murów, ale tym razem nie zamierzałam czekać. Południe mogło być otwarte, ale ja przyszłam, by je zamknąć. Chciałam stworzyć kilkanaście i dać każdemu po równo z posterunków, aby je rozrzucili przed ich posterunkami.
Wszystko stało się naraz. Jeden dźwięk, potem kolejny, a jeszcze następny rozdarł powietrze jak pazur. Jakby sama ziemia chciała zasygnalizować, że nadszedł jej koniec. Drugi sygnał z północy zabrzmiał wtedy, gdy Shigemi był już na miejscu. Wiedziałam, że będzie walczył. Że wytrzyma. Że da z siebie wszystko. Ale potem… potem przyszedł dźwięk ze wschodu. Krótki, pojedynczy, jak oddech urwany w pół zdania. Spojrzałam na Narumi i widziałam to, czego nie potrzebowałam słów, by zrozumieć – panikę, przeczucie, ból. Ona podbiegła do mnie, a ja ledwie zdążyłam się odwrócić. Jej oczy mówiły więcej niż usta. Nie musiała wyjaśniać, ale to zrobiła. Jej głos był jak drżenie liści przed burzą. Powiedziała, że ostatnio stamtąd nadeszli ninja. Że nie możemy zostawić ich samych. Oczywiście, że miała rację. A potem południe. Główny wjazd do osady. Kolejny krótki, pojedynczy sygnał. Jeden za drugim. Trzy strony. Trzy kierunki. Trzy możliwe tragedie. Czułam, jak napięcie oplata mi kark, jakby ktoś założył na mnie pętlę z cierni. Nie ruszyłam się jeszcze. Jeszcze nie. Czekałam. Na własny instynkt. Na ciszę między uderzeniami serca. Na decyzję, która zapadnie nie z rozkazu, ale z potrzeby. Wiedziałam, że Shigemi poradzi sobie na północy. Wiedziałam, że Narumi gotowa była biec nad rzekę, nawet jeśli miała się pod tym ciężarem złamać. I wiedziałam, że ja nie mogę ich zostawić samych. Choushirou był przy mnie. Czekał. Jego dłonie zadrżały, ale nie odsunął się. Patrzył na mnie. Młody, ale nie bez ducha. Znał moje spojrzenie, kiedy padają decyzje. I ono właśnie teraz zawisło na nim. Nie mogłam zignorować wschodu. Nie mogłam zignorować Narumi. I nie mogłam dopuścić, by Choushirou poszedł tam sam. Potem odwróciłam się do Narumi. Widziałam w niej determinację. Ale też zmęczenie. Ujmujące, ludzkie zmęczenie. To, którego nie da się ukryć pod słowami. Nie powiedziałam nic. Tylko skinęłam głową. W moim spojrzeniu nie było rozkazu. Była zgoda. I z tą cichą zgodą ruszyłam w kierunku wschodu, po śladach strumienia, po śladach strachu. Nie z krzykiem, nie z hukiem. Z uważnością. Z obecnością. Z chakrą w palcach i sercem po stronie tych, którzy nie wiedzieli, czy dożyją końca dnia. Ruszamy nad rzekę! - krzyknęłam i ruszyłam - Chou-san pamiętaj o ustaleniach, będzie gorąco, ale damy radę! Chciałam stworzyć kilkanaście i dać każdemu po równo z posterunków, aby je rozrzucili przed ich posterunkami.
Gdy rozległ się ten dźwięk – pojedynczy, krótki, przeszywający – moje ciało zareagowało natychmiast, zanim jeszcze serce zdążyło zrozumieć, co się stało. Zerwałam się na równe nogi, jakby odgłos był komendą, której mój umysł nie śmiał zakwestionować. Róg. Pierwszy sygnał. Nadciągali. Dźwięk zdawał się nie kończyć w uszach, choć ucichł już dawno. Zatrzymał chwilę, zawiesił ją między oddechem a kolejnym krokiem, między ostrzem a myślą. Ale to było tylko pierwsze uderzenie fali. Z północy. Odwróciłam głowę w tamtą stronę. Gęsty cień drzew był jeszcze daleko, ale już wyobraźnia rysowała obrazy: sylwetki wybiegające z zarośli, broń lśniąca w słońcu, krzyki ludzi. Ludzi, których znałam zaledwie od wczoraj. Ale to nie miało już znaczenia. Nie byłam tu dla siebie. Ramię Choushirou drgnęło przy moim. Poczułam, jak jego dłoń ściska coś przy pasie – może nóż, może kij. Jego twarz pobladła, ale wzrok był skupiony. Usta zacisnął w wąską linię. Narumi stała dalej, nie ruszała się, ale patrzyła na Shigemiego. To on był tym, którego słuchali. On był ogniwem, które utrzymywało to wszystko w ryzach. Rozumiałam to. Nie rzucałam się do biegu, nie dlatego, że nie chciałam, ale dlatego, że jego plan zakładał coś więcej niż tylko chaos i instynkt. Ale to nie znaczyło, że zamierzałam bezczynnie stać. Zaczęłam aktywować chakrę. Cicho. Dyskretnie. Drewno w moich żyłach drżało już, gotowe wyrastać spod ziemi. Przypomniałam sobie wszystkie rozmowy z myśliwym. Wiedziałam, gdzie zaczyna się droga prowadząca do północnej wieży. Wiedziałam, które drzewa są najbardziej wytrzymałe. Wiedziałam, jak poprowadzić barierę, jeśli trzeba będzie. Obserwowałam. Shigemi, Narumi, Choushirou, ludzi dookoła. A potem północ. Mój wzrok przeczesał przestrzeń, a dusza wyciągnęła się niczym kocie wibrysy – nie chciałam tylko widzieć. Chciałam czuć. Jeśli Uchiha ruszy, ja też ruszę. Jeśli nakaże czekać, ukryję chakrę i przekażę instrukcje Choushirou. Ale w sercu miałam gotowość. Nie do ataku. Do ochrony. Zaciągnęłam rękaw kimona, naciągnęłam kaptur na głowę, a dłoń powoli spoczęła na ziemi. Mokra, chłodna, pachnąca mchem. Dotyk matki. Dotyk życia. Nie byłam stworzona do dowodzenia. Nie jak Shigemi. Ale gdyby trzeba było... mogłam stać się murem. Pniem. Korzeniem. Czekałam na jego ruch. Ale moje ciało już cicho prosiło ziemię, by była gotowa. Na wypadek, gdyby nadeszło więcej niż tylko hałas. -Dobrze, obiecuję, że nie będę się wydurniać! - spojrzała, uśmiechnęłam się, patrząc jak ruszył, aby pomóc wiosce zapomnianej przez świat, a my czekałyśmy na drugi sygnał, ten który sprawi, że to my musimy ruszyć do działania.
GCisza i ciemność rzeczywiście nas osaczyły. Wpełzły do umysłów, do najcieńszych zakamarków myśli, osiadły w sercach i nie chciały zejść. Siedziałam przy drzewie jak duch leśny, niemal zrośnięta z korą, z gałęziami, z oddechem ziemi. Nie spałam, ale też nie czuwałam w pełni. Dryfowałam gdzieś pomiędzy. Między światłem a cieniem. Między światem żywym, a tym utkanym z cieni strachu. Choushirou był blisko. Nawet nie pytał, czy może. Po prostu był. Jakby czuł, że jego obecność nie drażni. Wręcz przeciwnie. Kiedy moje powieki opadały, a ciało rozluźniało się odrobinę, on trwał. Obserwował. Oddychał powoli, jakby próbował nauczyć się mojego rytmu. Nie potrzebował słów. Wystarczyło, że rozumiał. Narumi... kiedy widziałam ją po raz ostatni tej nocy, jej krok był jeszcze chwiejny, ale spojrzenie – mocne. Może za bardzo chciała być niezłomna, ale tego jej nie wypominałam. Też kiedyś chciałam być wilczycą. Też kiedyś nie wiedziałam, że nawet las potrzebuje odpoczynku. A Shigemi... Cóż. On zasnął. Głęboko, choć pewnie z cieniem w kącie ust i niepokojem w dłoni, gotowym sięgnąć po broń. Potrzebował tego snu. Zrobił wiele. Więcej niż większość wojowników, których spotykałam. Ludzie słuchali go, a to oznaczało, że zdołał przebić się przez mury ich obaw. Ja... nie miałam jego siły przywództwa. Miałam tylko empatię, spokój i... drzewo. Kiedy nastał świt, a ciszę rozdarło pianie koguta, poczułam jak moje ciało instynktownie się napina. Ręka niemal drgnęła, gotowa do działania. Ale to nie był alarm. Nie był to róg. To było życie. Naturalny, ciepły dźwięk świata, który mimo wszystkiego – trwał. Otworzyłam oczy. Chłodne światło poranka rozlewało się po placu, ostro przecinając cienie. Odetchnęłam głęboko. Nie było jeszcze krwi, nie było jeszcze walki. Tylko oddechy. Ciche, wyczerpane, drżące. Trzeba było pomóc. I dopiąć ostatnie szczegóły. Wstałam powoli, otrzepując dłonie z liści. Choushirou milczał, ale jego spojrzenie pytało: "Co teraz?". Nie odpowiedziałam. Zamiast tego ruszyłam ku centralnej części placu. Czułam, że wszyscy zaczynają się budzić. Należało wyjść im naprzeciw. Uspokoić. Pokazać, że nie jesteśmy tylko obrońcami – ale też częścią ich nadziei. Nie wróciliśmy do snu, więc teraz czas, by dać innym chwilę oddechu. Zanim znów zapadnie cisza. I zanim znów wróci ciemność. -Będzie dobrze..., - spojrzała na chłopaka, ale chyba nie do końca wierzyłam w to co mówię, zwątpiłam trochę w to wszystko, ale po chwili się otrząsnęłam, to nie był moment, tutaj trzeba będzie walczyć i to walczyć twardo: -Umiesz się trochę bić? Może być moment, że będzie dosyć dynamicznie. - zdałam to pytanie, a następnie dodałam -Tylko pamiętaj, jesteś moją pomocą, a nie tarczą, przeciwnicy raczej atakują ze strony, gdzie nie mam ręki, z tej strony też chciałbym, żebyś był, wtedy oni spróbują Cię ominąć lub poturbować, nie ryzykuj życiem dla mnie, ja sobie poradzę, masz po co i dla kogo żyć. - uśmiechnęłam się, a następnie sprawdziłam czy wszystko jest na swoim miejscu, zwój , który nosiłam, ewidentnie będzie mi zawadzał, nie było tam nic drogiego, więc położyłam go na środku, być może uda się zrobić z niego przynętę. Wielki zwój na środku wioski, która szykowała się do obrony mógł być podejrzany i o to chodziło.
Przytaknęłam cicho, pozwalając sobie na chwilę wytchnienia, której moje ciało bardzo potrzebowało. Cały dzień spędzony na przygotowaniach, instruowaniu, tworzeniu i koordynacji... zostawił we mnie napięcie. Ale nie takie, które ciąży, tylko takie, które pulsuje głęboko w żyłach, dając siłę do trwania. Spojrzałam na Narumi, ucieszona, że znów z nami była. Jej twarz nadal była zmęczona, ale w oczach palił się żar – inny niż wcześniej. Już nie desperacja, ale determinacja. I wdzięczność. Oparłam się plecami o jeden z grubych korzeni dębu rosnącego przy kaplicy i złożyłam ręce na kolanach. W oddali widać było rozstawione posterunki, sylwetki strażników jak nieruchome cienie na tle ciepłego blasku kaganków. Słychać było cykanie owadów, cichy szum wiatru sunącego pośród liści i odległy szmer wody w rzece. Wszystko razem brzmiało jak tętno tego miejsca. Prawdziwe, żywe, gotowe walczyć. Czułam ogromną dumę. Ci ludzie nie byli wojownikami. Nie mieli chakry, nie posługiwali się jutsu, ale ich serca były gotowe rzucić się w ogień dla bliskich. Pokazali więcej odwagi niż niejedna armia. Każdy wbity palik, każda lina, każde sidło, każde jedno słowo wypowiedziane z drżeniem głosu i mimo to – z przekonaniem... To wszystko miało znaczenie. Spojrzałam na Shigemiego kątem oka. Nawet jeśli nie mówiłam nic, czułam, że on też to widzi. Może nie okazuje tego tak, jak ja. Może nie rozmawia z emocjami tak bezpośrednio, jak ja to robię. Ale był tu. Został. I robił więcej niż się spodziewałam. I to miało znaczenie. Narumi znów podniosła głos, powtarzając sygnały. Kiwnęłam głową z uznaniem, nie musząc nawet słownie potwierdzać. Wiedziała, co robi. Wzięła odpowiedzialność nie tylko za swoje życie, ale za wszystkich wokół. Miałam dla niej nieskończony szacunek. Zamknęłam na chwilę oczy. Nie na długo. Czuwałam. Jak każda cząstka tej wioski. - Potrzebuję jednej osoby, która będzie koło mnie i mi pomoże składać pieczęci, jak przyjdzie moment to brak mojej ręki może dać się we znaki. - pokazałam połowę pieczęci węża i rozejrzałam się za ochotnikiem, będę dzięki temu wsparciem dla wioski i Shigemiego.
GNie wtrącałam się ani jednym słowem, jedynie chłonęłam to, co działo się wokół. Ciepło i potężna siła wspólnoty zaczęły pulsować w powietrzu, a w mojej klatce piersiowej czułam jakby drganie tego rytmu, który nadawała zbierająca się wokół nas społeczność. Przechodnie zmieniali się w ochotników. Twarze, wcześniej nieznajome i obojętne, zaczynały nabierać wyrazu i znaczenia. Każda para oczu, która spoglądała w naszą stronę, niosła w sobie pytania, ale też gotowość. Byli tu, bo chcieli ocalić to, co kochali. Kiedy wspomniano o rogach, serce mi zadrżało. Proste rozwiązanie, ale skuteczne. Idealne. Zwyczajne narzędzie przetrwania mogło teraz stać się czymś więcej, częścią obrony. Spojrzałam w stronę mężczyzny, który zaproponował ten pomysł, a potem na ojca Narumi – dumnego, stojącego wśród swojego ludu jak kotwica, wokół której wiruje całe to morze niepokoju. Nie poruszyłam się, nawet kiedy padły słowa o kobietach i dzieciach. Czułam ciężar tej odpowiedzialności na barkach, ale pozwoliłam innym mówić. Wysłuchałam głosu kapłana i zadrżałam w środku, gdy wspomniał o modlitwie. Nie z powodu religii – ale z powodu ich wiary. Ich nadziei. Przypomniałam sobie Narumi. Leżała teraz wyczerpana, oddała wszystko, by tu dotrzeć, by ich ostrzec. Jej wiara w to miejsce, w tych ludzi, była niezłomna. I teraz stawała się zaraźliwa. Nie reagowałam także, gdy padło ostatnie pytanie. Co mają robić? Czego się od nich oczekuje? To było pytanie skierowane do Shigemiego. Do tego, który zawsze wie, co dalej. Ale każde z tych słów wnikało we mnie, jakby pytały też mnie. Jakby wszyscy ci ludzie szukali w naszych twarzach czegoś więcej niż tylko ochrony. Szukali sensu. Szukali pewności. - Koło kaplicy zbuduję dodatkowe pomieszczenie, które pomoże nam pomieścić wszystkich. Oblejcie wodą dokładnie kaplicę oraz budynek, Shigemi proszę pomóż mi. .- spojrzałam na Shigemiego, a następnie podałam mu na ucho sekwencję pieczęci, wykonaliśmy je razem i obok kaplicy powstał mały budynek, który mógł pomóc pomieścić niezdolnych do walki. Następnie podeszłam do podzielonych na grupy wieśniaków: -Trzymajcie to i rozrzućcie póki jeszcze jest bezpiecznie, rozrzućcie to wokół wioski. Pomoże nam zlokalizować zagrożenie, ALE pod żadnym pozorem nie upuście ich we wiosce, ani na nie nie nadepnijcie, bo będziecie mnie mylić! - powiedziałam i wykonałam technikę Mokuton: Chakra Shizu. Następnie zaczęłam solidnie dyszeć, te dwie techniki solidnie nadszarpnęły moje zasoby chakry. To było męczacę, spojrzałam na Shigemiego i uśmiechnęłam się szeroko, tak mogłam pomóc!
ZOdetchnęłam z ulgą, widząc, że Narumi nie upadła bezwładnie na kamienny plac. Pomogłam podtrzymać jej ciało, zgięta przy niej, czułam, jak jej oddech zwalnia, jak serce bije coraz słabiej pod dłońmi matki. Była tak dzielna. Tak zawzięta. Przekroczyła swoje granice dla dobra innych. Nie mogłam się na nią gniewać, nawet jeśli przez to prawie umarła. Gdy starsza kobieta zabrała ją do środka, zostałam z Shigemim i ojcem Narumi, a moje oczy wciąż odprowadzały sylwetkę wynoszoną z placu. Przełknęłam ślinę. Musieliśmy działać szybko. Shigemi zaczął mówić. Skupiał się jak zawsze na szczegółach, rzucał pytaniami o sygnały, o punkty obserwacyjne. Próbował zbudować siatkę komunikacji w tej rozproszonej, osłabionej społeczności. Mężczyzna słuchał uważnie, ale widziałam, że nie znał odpowiedzi. Skrzywił się, jakby szukał jakiejś iskry w swojej pamięci, ale jej tam po prostu nie było. Zrobiło mi się go żal. Oni nie są wojownikami. Nie są strategami. Chcą tylko przetrwać. Żyli tu z dnia na dzień, trzymając się blisko ziemi, którą uprawiali. Nie mają pojęcia o planowaniu bitew, nie wiedzą, jak ustawiać wartowników, jak ukrywać sygnały ostrzegawcze wśród drzew. W tym momencie poczułam, że nie możemy tylko żądać od nich działania. Musimy ich poprowadzić. Wytłumaczyć. Być ich oczami i tarczą. Kiedy padła propozycja, by zwołać wszystkich zdolnych do walki, przytaknęłam lekko. To miało sens. Więcej umysłów, więcej pomysłów. Ktoś z nich może znać las lepiej niż my. Ktoś może mieć doświadczenie z dawnych starć, które nie trafiły na łamy żadnej historii. Ale kiedy mężczyzna zapytał, co z kobietami i dziećmi, poczułam, jak coś zaciska mi się w żołądku. Zamknęłam oczy na chwilę, wciągając głęboko powietrze. Nie mieliśmy dokąd ich ewakuować. A przecież byli tak samo ważni, jak każdy żołnierz na polu walki. Kobiety, które gotowały i opatrywały rany. Dzieci, które były przyszłością tej wioski. Musieliśmy znaleźć sposób, by ich ochronić, nawet jeśli miało to oznaczać, że ja... że my... staniemy w linii ognia. - A ile osób będzie trzeba schować? -puściłam to pytanie w kierunku ojca, być może będę im w stanie pomóc, może uda mi się stworzyć jakiś schron wystarczający dla nich.
Zobaczyłam go z daleka, jak wraca z tej swojej samotnej wyprawy. Spokojny, jakby tylko przeszedł się między drzewami na poranny spacer, a nie zostawił mnie samej w środku rozmowy z wyczerpaną dziewczyną i jej rodziną. Uśmiechnęłam się pod nosem, choć w oczach błyszczała mi złośliwość. Miałam ochotę rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale powstrzymałam się i po prostu streściłam mu wszystko, czego się dowiedziałam. Mówiłam dużo, szybko, bo wiedziałam, że nie mamy czasu na zbyt długie rozmowy. Shigemi słuchał uważnie. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, poczułam, że rozumiemy się bez słów. On zaczynał już planować, mówił o znakach, bombkach, podziale ról. Może i był zimny w obyciu, ale nikt nie mógł mu odmówić skuteczności. Zbliżyliśmy się razem do Narumi i jej rodziny. W trakcie rozmowy ojciec dziewczyny przysłuchiwał się z wyraźną koncentracją. Kiedy padły słowa o tym, że nasza trójka może nie wystarczyć, jego twarz spoważniała. A potem zabrał głos. Cicho, ale pewnie. Oznajmił, że mieszkańcy Nagano nie będą stać z boku. W jego postawie było coś poruszającego. Spokój dębu, którego nie da się tak łatwo powalić. Matka Narumi tylko przytaknęła z łagodnym uśmiechem. A ja poczułam nagłe ciepło w piersi. Nadzieja miała teraz nie tylko twarz Narumi, ale i całej tej społeczności. Nie zdążyłam nic odpowiedzieć. Spojrzałam na Narumi i od razu wiedziałam, że coś jest nie tak. Jej cera zbielała, pot lał się z jej skroni. Zmrużyła oczy, jakby walczyła z oddechem. Moje serce zadrżało. W jednej chwili się zachwiała, a w następnej osunęła w ramiona ojca. Podbiegłam natychmiast i klęknęłam przy niej, czując, jak krew pulsuje mi w skroniach. Jej matka krzyknęła rozpaczliwie. A ja nie mogłam nic zrobić. To wycieńczenie. Zasklepienie ran nie oznaczało powrotu do pełni sił. Była zbyt długo na granicy wytrzymałości. Musiała odpocząć. A my musieliśmy działać. Dla niej. Z nią lub bez niej, ale nie wolno nam było zmarnować tego, co już osiągnęliśmy. Jego wywód zbyłam milczeniem - Ja się na tym nie znam! Pomóż mi proszę, oni na to zasługują. - spojrzałam mu w oczy maślanym spojrzeniem. No pomóż no!